Baśń czy studium władzy? (2)
"Balladyna" - reż. Krzysztof Pluskota - Krakowski Teatr Scena STUJak wiadomo, to co dobre, dojrzewa z czasem, dlatego właśnie po wrześniowej (przedpremierowej) odsłonie „Balladyny" na scenie STU, po długich przemyśleniach na temat dramatu Juliusza Słowackiego, inscenizacji Krzysztofa Pluskoty i koncepcji, która jej przyświecała, postanowiłam wybrać się na ten spektakl ponownie. Liczyłam rzecz jasna na to, że zobaczę aktorów, których nie miałam okazji widzieć podczas wrześniowego pokazu, ale też na to, że druga odsłona pozwoli mi pozbyć się wątpliwości, które mnie nurtowały. I udało się.
Zacznijmy od tego, co w moim osobistym przekonaniu w pierwszej odsłonie było najlepsze. Otóż najlepsze było to, że obiektywnie rzecz biorąc, średnio udana nowość wywołała u mnie falę myślenia i analizowania inscenizacji, a przy okazji dramatu i wszystkich towarzyszących jego powstaniu kontekstów. Mój umysł zajmował się dramatem Słowackiego dłużej i bardziej intensywnie niż jakąkolwiek adaptacją sceniczną spośród tych, jakie miałam okazję widzieć na deskach krakowskich teatrów przez ostatnich kilka lat.
Wyraźnie było widać też to, że zespół aktorski i reżyser przepracowali inscenizację redukując niedociągnięcia i mocniej akcentując te jej elementy, które są istotne dla prawidłowego rozumienia koncepcji dramatu Słowackiego i jej prezentacji na scenie. Przede wszystkim zdecydowanie zyskały kreacje obu dominujących postaci kobiecych.
Także w tej odsłonie sztuki miałam okazję zobaczyć w roli Balladyny Kamilę Bestry, a w Goplany – Kingę Ilgner, dzięki czemu mogłam zaobserwować jak zmieniły się postacie grane przez obie panie. Goplana zdecydowanie nabrała wyrazu i życia. Kreacja aktorki skupiła się na przekazaniu poprzez ruch, ekspresję ciała, gesty i mimikę twarzy, że Goplana to duchowe wcielenie natury dążące do osiągnięcia obranych przez siebie celów, nie liczące się z kosztami, jakie będą musieli za ich realizację ponieść ludzie, którzy przypadkiem stanęli na jej drodze. Silna i bezwzględna, przesycona zwierzęcą seksualnością, ogarnięta zazdrością i nienawiścią królowa fali rzuca dziewczynę i Grabca w wir zdarzeń, nad którymi żadne z nich nie panuje, ale każde z nich płaci przedwczesną śmiercią.
W ujęciu Jasińskiego i Pluskoty Goplana jest postacią dwuznaczną. Nie tylko dlatego, że wpisuje się w świat fantastyczny, nierealny, będący ułudą odsuwaną poza zmysły i tworzącą pozornie odrębną rzeczywistość, ale też dlatego, że w scenicznej realizacji plan fantastyczny i realistyczny dramatu zostały połączone właśnie w osobie Goplany – Matki. Dzieje się to w trakcie spektaklu na oczach widza, sygnalizowane jest zmianą ubioru i wplecione w ciąg prezentowanych zdarzeń. A jednak kilkakrotnie, gdy patrzymy na Matkę, jej zachowanie i ubiór wskazują, że to nie do końca ta kobieta, którą poznaliśmy jako Gospodynię ubogiej chaty w lesie i matkę dwóch córek. Przypomina wówczas raczej Goplanę, zaborczą, pełną kobiecej seksualności, kierującą toczące się wydarzenia do dramatycznego finału. Ta podwójna rola aktorki i nałożenie obrazu nimfy na obraz kobiety sprawiają, że postrzegamy je jako jedną postać. Nimfa wciela się w kobietę narzucając jej swoje zachowanie i sposób działania, a ta dominacja i dramatyczny finał „Balladyny" wskazują, że prawa ludzkiej moralności, wartości i marzenia nie są dla natury żadnym wyzwaniem.
Balladyna i Grabiec w sferze działań nimfy znajdują się zupełnie przypadkiem, ale choć podobny jest ich status społeczny i życie obojga kończy się przedwcześnie, ich losy ukazane są zupełnie odmiennie. Grabiec to prostak gustujący w nieskomplikowanych przyjemnościach życia i marzący o władzy, którą postrzega jako klucz do sytej i wygodnej egzystencji. Nawet gdy zostaje uznany za króla (nosi legendarną koronę z diamentem) i zamordowany przez Balladynę nie bardzo wie dlaczego umiera.
Postać Balladyny jest tu zdecydowanie bardziej złożona, a jej sytuacja budzi współczucie. Dziecko samobójcy, zapewne odrzucane przez wiejską społeczność, mieszkające z matką i siostrą (Aleksandra Sroka) w lesie, z dala od ludzi, zmagające się z prowadzeniem gospodarstwa i z biedą, marzy o lepszym losie. Pojawienie się Kirkora traktuje jak dar, który odmieni jej życie, ale jej ocena własnych możliwości związanych z ze zdobyciem ręki księcia jest racjonalna. Znika ona jednak, gdy Balladyna zabija siostrę. Wyraźnie widać, że świadomość tego, co zrobiła dociera do niej z pewnym opóźnieniem, jakby zbrodnia została dokonana pod wpływem afektu czy też rzuconego przez Goplanę czaru. Reszta jest już naturalną konsekwencją tego czynu i klątwy nimfy. By utrzymać się przy życiu i władzy Balladyna popełnia kolejne zbrodnie, niemal kopiując losy Szekspirowskiej lady Makbet, ale ich interpretacja jest jednak inna tak ze względu na odmienność pochodzenia jak ze względu na fatum w postaci Goplany, która zapoczątkowała dramatyczny ciąg wydarzeń. Balladyna właściwie od śmierci Aliny nie podejmuje samodzielnych, racjonalnych decyzji. Jej postępowanie coraz bardziej przypomina miotanie się przerażonego zwierzęcia uwięzionego w pułapce, a gwałtowne, nieprzemyślane decyzje wyraźnie stoją w sprzeczności z konwencją postrzegania tej postaci jako silnej, kroczącej po trupach do obranego celu kobiety. Gdy podczas rozmowy z Pustelnikiem (Tomasz Wysocki) wydaje na siebie wyrok w całej jej postawie widać, że decyzję o nim podjęła świadomie, na moment odzyskując psychiczną równowagę i racjonalność myślenia, co pozwala jej dostrzec, że śmierć jest dla niej drogą do wolności i spokoju.
Warto tu jeszcze wspomnieć o kreacjach męskich. W drugiej odsłonie dramatu Kirkor wykreowany przez Marcina Zacharzewskiego był znacznie bardziej wyrazisty. Żywy dynamiczny, pełen ekspresji, mówiący lekko i dowcipnie, niemal za każdym razem, gdy pojawiał się na scenie wywoływał na twarzach widzów uśmiech. W porównaniu z nim kreacja Andrzeja Deskura była zdecydowanie bardziej spokojna i dystyngowana. Obaj grali świetnie i choć inaczej obaj dobrze wpisali się w koncepcję całości. Niemniej jednak przy powściągliwym, pełnym powagi i elegancji Pustelniku Wysockiego to właśnie kreacje Zacharzewskiego i Mielczarka (Grabiec) nadawały dramatowi lekki, komiczny i bardzo wyraźny ton wpisujący się w założenie sztuki przyjęte przez Słowackiego, ale stojące jednak w pewnej sprzeczności ze zdecydowanie dramatycznym finałem przedstawienia i u części odbiorców budzące zapewne mieszane uczucia.
To, co było dobre w inscenizacji dramatu Słowackiego od początku – dobre pozostało. Nawet więcej. Wyraźniejsze zarysowanie scenicznej koncepcji postaci Balladyny i zdecydowane wzmocnienie ekspresji Goplany sprawiły, że przemyślana scenografia, gra koloru i światła łącząca obie odmienne rzeczywistości wykreowane przez poetę, a jednocześnie sygnalizująca i podkreślająca ich odrębność, w dwa miesiące po prapremierowych pokazach zdecydowanie nabrały smaku. Podobnie rzecz się ma z muzyką. Wykorzystanie przez reżysera (Krzysztof Pluskota) współczesnych folkowych utworów Kapeli ze Wsi Warszawa i Żywiołaka nie tylko nadają scenicznej oprawie dramatu lekkości i uroku, ale też bezpośrednio odsyłają do korzeni Balladyny wskazując jednocześnie na całkiem racjonalne i zupełnie nie baśniowe motywy jej działań.
Podsumowując, w drugiej odsłonie „Balladyna" Słowackiego na deskach STU dojrzała i nabrała niepowtarzalnego smaku. Gra aktorek jest lepsza, a zarazem pełniejsza, co zdecydowanie ułatwia spójne odebranie scenicznej wizji jaką zespół teatru zaprezentował widzom. A nie jest to wcale wizja łatwa. Reżyser wprawdzie pozostał wierny tekstowi Słowackiego, ale zdecydowanie porzucił tradycyjny sposób interpretowania tego dramatu i jego postaci przede wszystkim kobiecych. Inaczej też rozłożone zostały akcenty. Jasiński wyodrębnił bardzo wyraźnie wątek władzy, rozpisał go na poszczególne głosy prezentując różne jej wizje i rozumienia, przywołał interteksty dramatów Szekspira („Króla Leara", „Makbeta", a zapewne i innych), a splatając je z losami Balladyny pokazał, co władza potrafi uczynić z życiem jednostki.
Co ciekawe i nie do przecenienia, twórcy pomysłu wyraźnego pokazania, że ten dramat Słowackiego jest pełen humoru i swoistej lekkości wskazali też, że w bezwzględnym świecie to właśnie uśmiech, ironia czy sarkazm są bronią, która ratuje człowieka przed popadnięciem w obłęd i pozwala zachować trzeźwy osąd rzeczywistości.