Baśń o nieśmiertelności
"Kwiat paproci" - reż. Jakub Krofta - Teatr J. Słowackiego w KrakowiePremiery tego sezonu w Teatrze imienia Juliusza Słowackiego odbywają się pod znakiem twórczości Stanisława Wyspiańskiego. Tym razem miałam okazję obejrzeć „Kwiat paproci", widowisko inspirowane twórczością Wyspiańskiego zarówno tą dramatyczną, tradycyjnie związaną z teatrem jak i malarską czy witrażową. Spektakl stworzony przez Marię Wojtyszko, bazujący na kodach kulturowych wpisanych w pamięć dorosłych Polaków, wyreżyserował Jakub Krofta, zaś o scenografię wykorzystującą scenę obrotową pozwalającą na szybką zmianę dekoracji zadbała Matylda Kotlińska.
„Kwiat paproci" w założeniu twórców miał być spektaklem familijnym, a więc przeznaczonym dla odbiorców w każdym wieku. I rzeczywiście widownia wypełniona do ostatniego miejsca, składała się – jak rzadko – z ludzi między 10. a 70. rokiem życia, a sądząc po reakcji publiczności w trakcie przedstawienia i końcowych brawach, każdy z nich znalazł w widowisku coś dla siebie.
Trzeba przyznać, że koncepcja i realizacja widowiska są świetne. Wojtyszko połączyła opowieść o losach Wyspiańskiego z konwencją baśni i tej realnej, nawiązującej do tekstu Józefa Ignacego Kraszewskiego, z którym koresponduje tytuł zaprezentowanego przedstawienia i architektura części opowieści związanej z poszukiwaniem przez małego Stasia kwiatu paproci i tej stworzonej na potrzeby teatralnego przedstawienia łączącego w jedno dwie równolegle dziejące się opowieści, których bohaterem jest Stanisław Wyspiański. W części opartej na konwencji baśni jest on samotnym po śmierci matki chłopcem marzącym o nieśmiertelności i wyruszającym na poszukiwanie baśniowego kwiatu, by zrealizować swoje marzenie. W części drugiej, gdzie dominuje realistyczna dziewiętnastowieczna rzeczywistość, jest to dojrzały artysta nadal marzący o nieśmiertelności, ale już nie w dziecięcym, dosłownym rozumieniu, lecz o wiecznym istnieniu przez sztukę.
W toku opowieści oba wcielenia krakowskiego artysty spotykają się raz, ustalając to, co dla nich najważniejsze. Największą wartością w życiu jest podążanie za marzeniem i osiągnięcie nieśmiertelności. W widowisku obie części splatają się ze sobą. Widz ma okazję niemal jednocześnie obserwować drogę dziecka przemieszczającego się w fantastycznym świecie nocnego lasu, pełnego duchów, cieni, ożywającej w noc świętego Jana rzeźby Matki Boskiej z przydrożnej kapliczki, mierzącego się z przeciwnościami, dokonującego wyborów, z samozaparciem raz po raz podejmującego ponownie, mimo zmęczenia i przeciwności, trud poszukiwania kwiatu, dzięki któremu będzie mógł zrealizować swoje marzenie, a także drogę życia twórcy pełną trudnych wyborów i decyzji okupionych samotnością i niezrozumieniem.
Warto w tym miejscu wspomnieć o niesamowitej scenerii jaka towarzyszy baśniowej opowieści o losach Wyspiańskiego. Twórcy widowiska wykorzystali tu niemal wszystkie technologiczne możliwości jakie daje współczesny teatr. Opowieść Stasia dziejąca się w wyobrażonej scenerii kreowanej dziecięcą fantazją korzysta ze świetnej reżyserii światła (Damian Pawella) i muzyki, z obrotowej sceny, dzięki której błyskawicznie, na oczach widzów, dokonuje się zmiana przestrzeni wydarzeń, technik multimedialnych, które w telegraficznym skrócie, ale przemawiając bardzo dobitnie do zmysłu wzroku widza, wskazują na istotę różnic między projektami scen: Wyspiańskiego, który konkurs przegrał i Siemiradzkiego, który wygrał. Przekazane przez wizualny obraz, a dodatkowo opatrzone aktorskim komentarzem wizualizacje zapadają w pamięć, co jak sądzę istotne jest zwłaszcza w przypadku młodszej części publiczności, która odbierała spektakl raczej odwołując się do siły emocjonalnego zaangażowania w dziejące się na scenie wydarzenia i fascynacji odmiennością świata teatru niż znajomości twórczości Wyspiańskiego. Niemniej jednak także dla dorosłych odbiorców było to znaczne ułatwienie, pozwalające na szybkie przejście między poziomami przekazu sztuki, co przy ilości odwołań do licznych kodów kulturowych, zmieszanych i przenikających się wzajemnie jest wartością nie do przecenienia.
Warto też wspomnieć, o zastosowaniu w widowisku zróżnicowanych rozwiązań formalnych. Obok żywych aktorów, reprezentowanych licznie i grających często kilka ról, obecna jest też marionetka rozmiaru kilkuletniego chłopca zaprojektowana przez Jiřiego Bareša, animowana przez trójkę aktorów: Dorotę Wodzień Julię Dygę i Rafała Domagałę, wzrok przykuwają też kostiumy (Matylda Kotlińska) postaci scenicznych zróżnicowane i wyraźnie nawiązujące do typu (realistycznego, fantastycznego) postaci.
Godna podziwu jest też swoboda, z jaką Maria Wojtyszko i Jakub Krofta poruszają się miedzy zróżnicowanymi przekazami kultury i rzeczywistości oraz między przekazem kierowanym w stronę młodszych i starszych widzów. Obok obrazów rzeczywistości przełomu XIX i XX wieku związanej z biografią artystyczną dorosłego Stanisława i tymi momentami jego życia, które ważne są ze względu na zrozumienie celu i intensywności poszukiwań obu wcieleń bohatera (poczucie wyjątkowości, kreacja wpisana w działalność artystyczną, zmagania ze śmiertelną chorobą, przyjaźń z Mehofferem, zatarg z Rydlem, bliscy Wyspiańskiego, postaci dramatu wskazujące na związek artysty z teatrem), pojawiają się nawiązania do baśni Kraszewskiego (dziecięcy bohater, podążanie za marzeniem, trzykrotna próba, samotność wpisana w dar otrzymany od kwiatu paproci), a przez nią do mitologii słowiańskiej. Z kolei odwołania do mitologii greckiej związane są z osobą Hermesa, młodzieńca pełnego wigoru i humoru opowiadającego się za nową formułą opowieści o czwartym wieszczu. Ale Hermes jest też delikatnym i nienarzucającym się nawiązaniem do stanu zdrowia dorosłego Stanisława. To nie wspomniana w przedstawieniu grypa jest dla artysty rzeczywistym zagrożeniem, ale choroba leczona w czasach Wyspiańskiego maścią rtęciową, do której nawiązuje imię jednej z postaci dramatu (Starucha Szarucha – Anna Tomaszewska) i która jest też zapowiedzą jego nadchodzącej śmierci (Hermes był wszak bogiem odprowadzającym zmarłych do Hadesu). Wszystkie płaszczyzny łączy magia wpisana nie tylko w przywołane konwencje mitu i baśni, ale też w twórczość plastyczną i dramatyczną Wyspiańskiego.
Twórcom udało się też postawić widzów przed wcale niebagatelnym problemem, jaką cenę warto zapłacić za realizację marzenia, a kiedy lepiej z niego zrezygnować. Trzymająca się niemal do końca przedstawienia litery tekstu Kraszewskiego Maria Wojtyszko tu dokonała zdecydowanej zmiany. Mały Staś, poinformowany przez kwiat paproci (Lidia Bogaczówna) o cenie daru, o który prosi, uświadamia sobie, że nieśmiertelny zawsze będzie sam i nigdy nie spotka matki. Rezygnuje więc z daru, do otrzymania którego uparcie i z determinacją dążył. Z kolei dorosły bohater dostaje szansę odwiedzenia przyszłości i tych miejsc, które w różny sposób nawiązują do jego osoby, twórczości czy nazwiska. Ale scena ta uświadamia odbiorcom, że w rzeczywistości przyszłość jest dla człowieka tajemnicą, a szansą na nieśmiertelność w rozumieniu dojrzałego Stanisława jest bycie w życiu i twórczości wiernym sobie.
Na zakończenie dodać muszę jeszcze kilka zdań. Od momentu opuszczenia teatru w mikołajkowy wieczór nie mogę pozbyć się wrażenia niedosytu. W spektaklu zrealizowanym z ogromnym rozmachem, a jednocześnie spójnym, dopracowanym technicznie i aktorko zdecydowanie czegoś brakuje. Moją pierwszą myślą była ta, że wpisany w spektakl absurdalny humor być może zbyt mocno trywializuje i osobę i spuściznę krakowskiego artysty. Ale po głębszej analizie i pomijając sam początek spektaklu, w którym Hermes owym humorem nieco nadmiernie epatuje, w dalszej części widowiska elementy humorystyczne pojawiają się właściwie delikatnie lub jako swego rodzaju cezura wpisana w konstrukcję przekazu scenicznego. Pomysł i konstrukcja spektaklu jest ciekawa, zróżnicowana, a przy tym doskonale połączona w harmonijną, w sumie bardzo czytelną i zrozumiałą mimo licznych odniesień i nawiązań całość. Pozostaje więc kwestia tego, co w sztuce teatru najistotniejsze, a mianowicie aktora i jego kreacji. I tu, jak sądzę, leży problem owego wspomnianego braku. Dramat ma liczną, by nie rzec bardzo liczną, jak na osiemdziesięciominutowy spektakl obsadę, a przy tym wielu z aktorów gra kilka postaci scenicznych. I nie w tym rzecz, że grają źle czy przeciętnie. Nie, grają świetnie i docenić należy łatwość przejścia z roli w rolę, z których większość jest dosyć charakterystyczna i ma odmienne wymagania w zakresie kreacji. Ale właśnie ta ilość zabija jednoznacznie pozytywny odbiór widowiska. Odbiorca nie bardzo wie, na której z postaci się skupić, a migawkowe ich pojawianie się paradoksalnie sprawia wrażenie scen zbiorowych, gdzie indywidualnego bohatera nie ma. Inną sprawą jest, że korzystając z połączenia w jedność wielu wątków twórcy zapomnieli o mocniejszym zaakcentowaniu wiodącego elementu. Można by stawiać na kreacje obu wcieleń Wyspiańskiego, ale są one wyraźnie osłabione przez uniwersalność klasycznej baśni i jej bohaterów, a przy tym mocno przytłoczone efektami multimedialnymi i scenografią. A szkoda, bo przy świetnej realizacji sztuki ten brak solisty doskwiera.
Mimo to wyrazy uznania dla zespołu Teatru za stworzenie sztuki tak zwartej (zaledwie 80 minut), zawierającej złożoną i niejednoznaczną treść, wciągającą odbiorcę w swoistą grę z kodami polskiej kultury. Twórcy kolejnej odsłony spuścizny młodopolskiego twórcy sięgają po nowe sposoby jej prezentacji, szukają sposobu na przekazanie istoty jego dzieła współczesnym uczestnikom kultury wskazując, że sedno jego twórczości tkwi nie w tym, co było, ale w tym co pozostało. W uniwersalnych i zawsze ważnych dla człowieka pytaniach o tożsamość, świat wartości i życie.