Beniaminek z lemingarni

"Absolwent" - reż. Jakub Krofta - Teatr Dramatyczny w Warszawie

Powieść Charlesa Webba i film Mike'a Nicholsa wyrastają z tego samego podglebia - doświadczenia kontestacyjnego lat 60. Z perspektywy współczesnego odbiorcy utwory te nie odnoszą się do podważenia mitotwórczego potencjału kontestacji, mało tego, w ogóle już nie korespondują z przemianami obyczajowymi sprzed kilku dekad.

Jest to pewna szkoda, zarówno dla produkcji filmowej, jak i dla książki. Cała, trywialna przecież, konstrukcja fabularna została wpisana w historyczny i kulturowy kontekst. Cóż, recepcja dzieł ewoluuje na przestrzeni lat - "Easy Rider" Hoppera w zbiorowej świadomości funkcjonuje dziś jako pean na cześć wolności, a w istocie, podobnie jak "Absolwent", jest pamfletem na "niedzielnych buntowników", kpiną z utopijnych dążeń i napuszonych manifestacji "buntu".

Filmowy i powieściowy Ben Braddock również kontestuje rzeczywistość. Bunt młodzieńca polega jednak nie na działaniu, lecz na jego zaniechaniu. Porzuca rozwijającą się karierę naukową, nie chce podjąć żadnej pracy. Na pozór próbuje wymierzyć siarczysty policzek pokoleniu rodziców i zarazem klasie średniej z ich dążeniami, ale jemu samemu bliżej do antybohatera, dryfującemu jedynie po powierzchni życia. Przy tym jest "Absolwent" utworem inicjacyjnym - bohater dokonuje zmiany swojego statusu, powoli wkracza w dorosłość, lecz, co istotne - bez bagażu odpowiednich wartości i wzorców.

Stąd można się było poważnie zastanawiać, czy Jakub Krofta przeniesie opowieść w adekwatne realia, czy podejmie próbę jej uwspółcześnienia i odświeżenia. Nie ulega wątpliwości, że po kosmetycznych poprawkach "Absolwent" zachowałby swoją wymowę po przeniesieniu historii w inny wymiar czasowy. Rzut oka na scenografię: wystrój saloniku nowobogackich Braddocków przypomina wnętrza z kolaży Richarda Hamiltona. Co prawda, mody wracają; dzisiejszy design można pomylić z designem lat 50. czy 60. W tej rzeczywistości próżno jednak wyglądać z okna szalejących wywrotowców. Znajdujemy się zatem w teraźniejszości. Ba, reżyser postanowił dokonać na "Absolwencie" jeszcze innej operacji. Pani Robinson nie jest już ani demonem-kusicielem, ani mentorem w inicjacyjnej drodze. Tu prawie na samym początku widać, że zdecydowano o przetasowaniu akcentów. Postać zagrana przez Agnieszkę Warchulską wkracza do pokoju Bena chwiejnym krokiem, pod pachą trzyma eleganckie szpilki. Nie chce opuścić pomieszczenia mimo nalegań lokatora; jest pijana w sztok. "Ta rozmowa robi się dziwna" - stwierdza Ben i nie można zaprzeczyć, że owa konstatacja nie wypływa z rosnącego poczucia osaczenia, lecz z niezręczności wywołanej z faktu nietrzeźwości rozmówczyni. Robinsonowa zwierza się, że jest alkoholiczką. To wyznanie nie brzmi prowokacyjnie. Brzmi żałośnie - podobnie jak słowa "chciałbyś, żebym cię uwiodła", padające przecież z ust już nie "femme fatale", a ladacznicy na ostrym rauszu.

Dostajemy więc wskazówkę, że poprzez modyfikację bazowych wątków spektakl zbliży się ku wnikliwemu studium psychologicznemu. Tymczasem konstrukcji postaci brakuje subtelności, ba, w stołecznym "Absolwencie" gra się na rażącym przerysowaniu. Romans zaczyna się z głupia frant; Ben (Krzysztof Brzazgoń) jest ostentacyjnie niezdarny, rozsypuje drobniaki przy ladzie recepcjonisty. Znów podchmielona (?) pani Robinson niezdarnie prowokuje bohatera do podjęcia zdecydowanych kroków. Para zamawia pokój w hotelu. Próbują nawiązać rozmowę pro forma. Ich konwersacja bynajmniej nie przypomina "dyskursu pościelowego" rodem z francuskiej Nowej Fali. Tu bohaterowie przeważnie milczą. Ben nieporadnie próbuje podjąć jakiś wątek, jego kochanka unika odpowiedzi. Dochodzi do wymiany zdań, jak spędzili dzień. I tu wypływa na wierzch cała martwica mieszczańskiego dnia. Co zaskakujące, to właśnie nieopierzony podlotek Ben jest w konwersacji stroną ofensywną. Wypytuje, wręcz indaguje, osacza, doprowadza dojrzałą kobietę do paniki. Robinsonowa nie jest już instancją nakazującą - kobieta wręcz błaga, by nie poszedł na randkę z jej córką, Elaine - robi to (smutne!) klękając przed nim i rozpinając rozporek.

Elaine mogłaby wnieść nową jakość w tandetne psychologizowanie relacji Bena i pani Robinson. Reżyser miał solidny pomysł na postać zagraną przez Annę Szymańczyk. W konfrontacji bohaterów zarysowuje się intrygujący kontrast. Ben jest odpowiednikiem współczesnego bezkrytycznego leminga, z pozoru gardzącego instynktem stadnym, a w rzeczywistości pędzącego wraz z innymi na oślep ku przepaści. Elaine została sportretowana jako "ta zaangażowana", doktrynerka, emisariuszka globalnego pokoju, miotająca sloganami dotyczącymi swobód obywatelskich i praw chińskich sierot. Jej wywody pozostają jednak pustosłowiem. W tym układzie to w statycznym Benie można doszukać się większej dozy autentyzmu i samoświadomości niż w domorosłej aktywistce. Z tej konfrontacji wynika jednak niewiele. Pozostaje jedynie zarys, mogący stać się przyczynkiem do refleksji nad zagadnieniami trapiącymi socjologów - czy możemy mówić o wykrystalizowaniu się nowego pokolenia (dajmy na to, trzydziestoparoletnich lemingów)? Czy jest sens we wprowadzaniu takich kategorii, skoro brakuje spoiwa w postaci przeżycia pokoleniowego? Kwestia konfrontacji postaw zostaje jednak zagłuszona przez wątek romansu ze starszą kobietą. Szkoda, zwłaszcza że ów zarys problemu nie odbiega daleko od szkieletu fabularnego "Absolwenta". Wszak zarówno powieść, jak i książką próbują określić wektor dążeń ówczesnego młodego pokolenia.

Wkrótce Ben wyjawi Elaine prawdę o romansie z panią Robinson. W następnej scenie - przykro to przyznać, ale okrutnie żenującej - pijane matka z córką zataczają się i bełkoczą. Robinsonowa nakazuje córce "rzygać w spódnicę, nie na dywan" (jak widać, mieszczański glanc musi być). Przy oglądaniu tych dantejsko-menelskich scen zanika cały dramat przyczynowości - każdy dramat ma swoją przyczynę, każde działanie musi obrodzić konsekwencjami. W tym miejscu "Absolwent" nie jest ani komedią, ani tragedią, ani nawet tragifarsą. Pozostaje tylko zadać kanoniczne pytanie: "co autor chciał przez to nam przekazać?".

Ben decyduje się na odmianę. Podejmuje spontaniczną decyzję o ożenku z Elaine. Decyzja z pozoru rozsądna; kruczek tkwi w tym, że kandydatka na małżonkę niczego się nie domyśla, a sam Braddock przyjeżdża na kampus jej uczelni i śledzi niczym rasowy stalker. Oświadczyny sprowadzają się do chłodnej kalkulacji zysków i strat. Uczucie osuwa się w próżnię stagnacji. Ostatecznie Elaine decyduje się na ślub z Carlem (innym absztyfikantem), co prowokuje Bena do wtargnięcia na ceremonię i nieomal kończy się jatką rodem z filmów Tarantino. Maskowane pretensje eksplodują; w krzyżowym ogniu skarg nietrudno się poczuć skonfundowanym. Dziwnym trafem wszyscy dochodzą do porozumienia. Pani Robinson, jako rasowa alkoholiczka, stopuje cały konflikt słowami: "chodźmy się napić!". Teraz czeka nas tylko obowiązkowy happy end w hotelowym w trójkącie: ona, on i pudełko płatków śniadaniowych znanej marki. Elaine karmi Bena, światło gaśnie. Uroczy obrazek. A co z refleksją nad nieodpowiedzialnością? Wystarczy wspomnieć końcówkę filmu, w której, już po porwaniu panny młodej sprzed ołtarza, młodzi milkną. Ich niepewne spojrzenia stanowią memento - każdy czyn ma swoje konsekwencje, co zatem będzie dalej? Jaką wobec tego refleksję niesie ze sobą spektakl? Liczą się obłe happy endy z zajadaniem muesli; nieprzytomny Carl może dogorywać na posadzce kościoła. W tym świecie odpowiedzialność zrzeka się swoich rządów na rzecz samowolki. Hulaj dusza, piekła nie ma. Czyżby współczesność była bardziej dekadencka niż rozpasane czasy kontestacji?

W pewnym momencie padają ze sceny słowa: "świat myśli, że się skończyłeś, zanim się jeszcze zacząłeś". To zdanie mogłoby stać się zarzewiem dyskusji nad realiami, w których obecnie żyje wstępujące pokolenie, kiedy to świat kładzie na młodych krzyżyk, zanim osiągną rzeczywistą możliwość rozwinięcia skrzydeł. Być może tak powinna wyglądać korespondencja z "Absolwentem" - w czasach jego powstawania dorastający ludzie świadomie odrzucali wymoszczony przez rodziców bezpieczny światek. My żyjemy w Polsce, kilkadziesiąt lat później. Tu sytuacja wygląda inaczej - jest wola, jest motywacja, lecz możliwości są ograniczone. Dlatego stołeczny "Absolwent" pozostaje niczym więcej, jak tylko bezbarwną opowiastką o wykolejonej życiowo pudernicy, próbującej uwieść gapowatego młodzieńca. Lepsze historie podsuwa jednak życie.

Agata Tomasiewicz
Teatr dla Was
22 października 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...