Bez kontaktu?

"Solaris" - reż: Natalia Korczakowska - TR Warszawa

Ocean na Solaris ma dla ludzi niemożliwy do zdefiniowania status ontologiczny. Wygląda po prostu jak ocean galarety, zarazem posiada zdolność tworzenia tajemniczych artefaktów. Pytanie, które jest podstawą solarystyki i które zadają sobie zgromadzeni na stacji naukowcy, brzmi: czym lub kim jest ocean i jak nawiązać z nim kontakt? Natalia Korczakowska, reżyserka
spektaklu "Solaris. Raport" opartego na powieści Stanisława Lema, odpowiada na pierwszą część tego pytania. Dla reżyserki oceanem jest publiczność.

Przestrzeń, w której rozgrywa się spektakl, jest rodzajem skrzyżowania naszych wyobrażeń na temat stacji kosmicznej (ukształtowanych przez kino) i wymogów współczesnej scenografii, która takimi właśnie wizja mi się kieruje. Scenografię głównie organizuje więc zimne białe światło i mało zabudowana przestrzeń z jakimiś niezbędnymi sprzętami zredukowanymi do swych podstawowych funkcji, bez ambicji cieszenia oka. To coś na kształt świetlicy na statku kosmicznym, gdzie wokół pustej przestrzeni kryją się pod ścianami sprzęty użytku codziennego, po lewej stronie lotnicze fotele, na podłodze karimata do spania. Po prawej stronie sceny wiszą czarne pokrowce pełniące funkcje szaf, stoi tam też niewielki ekran, który pokazuje wnętrze gabinetu jednego z badaczy. Po bokach proscenium i w podłodze znajdują się świecące białym światłem przeszklenia. W głównej części wyłożona ciemną wykładziną podłoga sprawia przytulne wrażenie, tam też, na granicy dwóch poziomów podłoża, leżą jakieś książki i stoi gipsowy odlew głowy nasuwający na myśl bibliotekę, naukę i w ogóle pracę intelektualną. Przytulne wrażenie likwiduje święcąca zimnym, białym światłem tylna ściana. Gdy publiczność zajmuje miejsca, na tej ścianie znajduje się ekran, na którym wyświetlany jest obraz wchodzących widzów. 

Na jednym z foteli w głębi sceny siedzi Snaut (Adam Woronowicz), ubrany w sposób zdradzający trwające już jakiś czas zaniedbanie. Na scenę wchodzi Kris Kelvin (Cezary Kosiński) w ogromnym białym kombinezonie i w hełmie astronauty, który zakrywa twarz przezroczystą pleksi. Po kilkumiesięcznej podróży właśnie dotarł na stację. Pierwsza rozmowa między nimi odbywa się, jeszcze zanim ten drugi zdejmie z siebie kosmiczny rynsztunek. Głos Kelvina z trudem przedziera się przez hełm, rozmowa robi wrażenie kontaktu istot z dwóch innych porządków, których porozumienie jest bardzo utrudnione. I tak powoli rozwija się historia o samobójczej śmierci Gibariana, mentora Kelvina, który w dniu jego przyjazdu popełnił o świcie samobójstwo. Snaut uprzedza Kelvina, że na stacji są jedynie trzy osoby, oprócz nich jest jeszcze tylko trzeci mężczyzna – Sartorius. Ledwo Snaut znika, przed zaskoczonym Kelvinem pojawia się jednak kobieta – w oryginale gruba Murzynka, na scenie zaś typ archetypicznej kobiety Felliniego, z burzą czarnych włosów, w krótkiej podkasanej spódnicy, z dużym biustem i mocno umalowanymi ustami. Gdy Kelvin się budzi, u jego boku siedzi kolejna kobieta, Harey (Katarzyna Warnke), jego żona, zmarła samobójczą śmiercią kilka lat wcześniej.

Próbując wyjaśnić naturę tych „gości”, Kelvin wertuje notatki i nagrania Gibariana. Poznajemy w ten sposób raport Bertona, pilota, który przeżył załamanie nerwowe po tym, jak zgubił się w oceanie Solaris i widział rzeczy, o których chciał mówić tylko przed specjalną komisją, a potem
już przed nikim, z wyjątkiem jedynego członka komisji, który uwierzył, że wizji Bertona nie wywołało zatrucie gazami. Berton (Eryk Lubos) przedstawia swój raport, nie jak w powieści, przed komisją złożoną z kilku mężczyzn-naukowców, lecz przed ubraną w mundur kobietą, która traktuje go równie mało sympatycznie jak komisja w oryginale. W powieści komisja składa się z suchych pedantów, w przedstawieniu przesłuchująca Bertona kobieta przerywa mu i poucza go jak małe dziecko. Tymczasem z jego raportu dowiadujemy się, że ocean ma właściwości istoty inteligentnej, która posiada zdolność analizy i wprowadzania zamysłów w życie.

Akcja rozgrywa się kilka lat po zlekceważonym przez komisję raporcie Bertona, kiedy po jednym z eksperymentów Gibariana na stacji zaczęli pojawiać się „goście”, czyli przysyłane przez ocean upostaciowane obsesje i sny naukowców. „Gości” nie sposób się pozbyć, bo po zlikwidowaniu takiego osobnika wraca jego kolejny egzemplarz. Gdy Kelvin po bezskutecznym pozbyciu się Harey i poznaniu raportu Bertona orientuje się wreszcie w sytuacji, Snaut organizuje naradę załogi. Z białej przestrzeni tylnej ściany wychodzi, porusza się kostycznie, Sartorius (Sebastian Pawlak), ubrany z akademicką elegancją, jego twarz przysłaniają ciemne okulary i broda. Jest
przeciwieństwem rozchełstanego Snauta. Podczas narady, do której Snaut zakłada perukę ą la rewolucja francuska, naukowcy froterują nogami podłogę. W trakcie obrad na ekranie, który dotąd rejestrował wnętrze gabinetu Sartoriusa, pojawia się obraz przedstawiający dwóch mężczyzn z mądrymi minami. To „Ambasadorowie” Hansa Holbeina Młodszego. Naukowcy ustalają możliwą naturę „gości” i decydują się na budowę maszyny, która ma ich zneutralizować. Tymczasem jednak relacja Kelvina z Harey się rozwija i coraz mniej przeszkadza mu fakt, że jest to tylko twór
jego umysłu, generowany w jakiś nieznany sposób przez ocean. Kelvin nie chce już pozbywać się Harey i nie zmienia tego nastawienia wielokrotne pojawianie się na scenie Gibariana (Lech Łotocki), który jest ni to żywy, ni to martwy. Zawsze towarzyszy mu Murzynka, która zbiera go prawie nagiego z podłogi, całuje, ciągnie za sobą za nogi. Gibarian patrzy na nią zresztą z łagodnym uśmiechem sympatii, gdy wstrzykuje sobie śmiertelny zastrzyk. Sartorius ze Snautem, w tajemnicy przed Kelvinem, kończą budowę maszyny do zabijania „gości” i Harey znika. Widzimy zresztą, jak wspólnie ze Snautem planuje swoje odejście. Harey bowiem w miarę szybko orientuje się, że nie jest człowiekiem. Ponieważ nie jest w stanie odpowiedzieć sobie na
pytanie, kim wobec tego jest (a ma taką samą jak u człowieka potrzebę tego typu wiedzy), decyduje się na śmierć. Jak jej oryginał.

Może zresztą przesadzam, zakładając, że człowiek ma przyrodzoną potrzebę odpowiedzi na pytanie „kim jestem?”. Ponieważ to właśnie wydaje się kwestionować autorka przedstawienia. Przy pomocy traktatu Lema zadaje pytanie o to, czy stworzona dotychczas cywilizacja rzeczywiście odpowiedziała sobie na podstawowe pytania. A jest to – i raczej trudno temu zaprzeczyć – cywilizacja stworzona przez mężczyzn. Mężczyzn, którzy posiedli władzę analitycznego i logicznego myślenia, zbudowali podstawy naukowej wiedzy o świecie. Przedstawienie jednak wydaje się krytyką oświeconego, męskiego świata, rządzącego się naukowymi, racjonalnymi podstawami, które sprowadzają się do polerowania podłogi – czyli niwelowania skutków, ale bez możliwości zapobiegania przyczynom. Dlatego Gibarian, mimo że patrzy na swoją Murzynkę z czułością, popełnia samobójstwo, uświadamiając sobie własną niemoc. Jego precyzyjny naukowy świat nie jest w stanie rozpoznać tajemnicy oceanu, wszelka nauka zawodzi, a ocean jawnie sobie zeń kpi, przysyłając ludziom ich własne – właśnie, co? Nawet tego nie wiadomo. Zmory? Wybitni naukowcy, jak dyplomaci na obrazie Holbeina, mają władzę, pieniądze, wiedzę, drogie narzędzia. Ale przecież na podłodze obrazu malarz umieścił zniekształcony obraz czaszki, zaś malutki krzyżyk z Jezusem, prawie niewidoczny, uzmysławia władzę vanitas. I nic na tę władzę dotąd nie poradzono, nadal nie wiemy, dlaczego się rodzimy, dlaczego umieramy. Umiemy jednak zabić i dokonać sztucznego zapłodnienia. Naukowiec na stacji nigdy nie zbada, dlaczego „goście” przychodzą, ale znajdzie sposób, by się ich pozbyć. Przedstawienie jako obraz całkowitej bezradności, cywilizacyjnej klęski umysłu człowieka, który leci w kosmos, ale nie odpowiedział na podstawowe pytania, jest jednak czytelne tylko, jeśli się zna obraz Holbeina. Bez tego skojarzenia zostaje jedynie krytyka męskiego świata rozumu, który kapituluje wobec niemocy rozpoznania zjawisk, oddając palmę zwycięstwa intuicyjnemu, kierującemu się emocją i uczuciem żywiołowi kobiety. Kobiety, która w przypadku zarówno Gibariana, jak i Kelvina jest owym „gościem”, „obcym” na statku, a jednak w obu przypadkach kimś bardziej ludzkim i żywym niż kostyczni, znerwicowani, zamknięci w sobie i w kręgu swych pojęć mężczyźni.

Dlaczego więc Bertona, który był najbliżej prawdy o Solaris, nie przesłuchuje męska zimna komisja, ale „typowa kobieta”? Po pierwsze nosi ona mundur, a według psychologii głębi dla kobiety wyjście za mąż jest odpowiednikiem tego, czym dla mężczyzny jest pójście na wojnę. Reżyserka przeciwstawia rządzącą się uniwersalnością kulturę matriarchatu męskiej kulturze polegającej na ograniczeniu, które przynosi jej klęskę. Jest to wstęp do odpowiedzi na to najważniejsze pytanie: czym lub kim jest ocean? Podczas przedstawienia, a w zasadzie już przed jego rozpoczęciem, ta odpowiedź jest podana na tacy: ocean to publiczność. Czy to znaczy, że kontakt z widzem jest niemożliwy, że jest tym „Bogiem z wadą”, o którym mówi Kelvin? Czy raczej chodzi o to, że w sposób, jaki robili to naukowcy na Solaris, teatr z widzem się nie porozumie? Przypomina się scena wejścia Kelvina i trudny dialog ze Snautem. Czy Korczakowska chce powiedzieć, że badacze Solaris do tego stopnia nie wiedzieli nic o ludziach, że nie rozpoznali w oceanie człowieka? Że nigdy się z nim nie porozumieją, bo nie są w stanie porozumieć się ze sobą?

Przedstawienie przebiega w bardzo wolnym tempie i jest sporym wyzwaniem dla widzów. Aktorzy są czytelni i koncepcja każdej postaci jest jasna. Metamorfoza Kelvina z typowego zimnego naukowca w rozedrganego, walczącego z emocjami i łzami samotnego człowieka wydaje się wywiedziona prosto z aktorskiej osobowości Cezarego Kosińskiego. Adam Woronowicz postać Snauta kreuje oczywiście bez najmniejszego wysiłku, ten pełen ironii portret kosmicznego lumpa jest raczej dyskontowaniem dotychczasowych umiejętności niż nowym wyzwaniem dla tego wybitnego aktora. Zaciekawia Sebastian Pawlak rolą trochę zbyt rodzajowo potraktowaną, ale tak odmienną od jego dotychczasowych kreacji, że tworzy ten fakt wartość samą w sobie. Lech Łotocki jest ciepłym i fascynującym Gibarianem, który zrozumiał swoją klęskę i dołączył w ten sposób do tych, którzy „sprostali wszystkiemu, co ich spotkało”. Trzej naukowcy przedstawiają jasne trzy koncepcje mężczyzn, którzy mają wybitną wiedzę i intelektualne możliwości, lecz równocześnie są zupełnie bezradni i każdy z nich na ten fakt inaczej reaguje. Eryk Lubos pokazał rodzącą się wszechstronność aktorską, jego Berton ma nie tylko świetny wygląd i dyscyplinę pilota, ale też rodzaj specyficznej samotności, którą generuje ten zawód.

Końcowy monolog Kelvina pokazuje człowieka, który wyszedł z racjonalnego świata mężczyzn i posługuje się charakterystycznym dla kobiet językiem uczuć i emocji, przejętym od Harey (zdołał otworzyć się na jej świat dopiero, gdy umarła). Spektakl kończy się więc tak jak powieść: pełnym rozpaczy, ale i nadziei przesłaniem Kelvina.

Czyli jest jakaś nadzieja na porozumienie widzów i teatru?

Jagoda Hernik Spalińska
Teatr
12 stycznia 2010
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...