Biegłość w sztuce czy forma samoniszcząca?
"Solaris mon amour" - aut. Stanisław Lem - reż. Kuba Mikurda - Pracownia Eseju Filmowego PWSFTviT w ŁodziChociaż nie ma w "Solaris mon amour" Boga, możemy poczuć się przezeń obserwowani. Możemy doświadczyć wszystkiego, tak jak On doświadcza wszystkiego.
Będąc filmem o silnych doznaniach zmysłowych, Solaris dryfuje również w kierunku metafizycznym. Punktem wyjścia dla tej Odysei kosmicznej 2023 jest z jednej strony powieść Solaris Stanisława Lema, z drugiej jej filmowe życie – pod postacią ekranizacji Tarkowskiego i Soderbergha, wreszcie doświadczenia prywatnego życia reżysera.
Kim ja sam jestem? - zdaje się pytać reżyser tego eksperymentalnego dzieła, ukrywając się za maskami i parawanami, używając formy bardziej pojemnej jak rękawicy, która pozwala dotknąć niedotykalnego.
Jak małe dzieci, pozbawione opiekuńczej ręki matki, dryfujemy w bezimiennym Kosmosie.
Pojawia się wcześnie poczucie tęsknoty za Domem, utraconym dostępem do metafizycznego źródła, fragmentaryczna pamięć przeszłości – przyszłości układa się zaś w migoczące Teraz.
Odosobnienie jednak nasila tylko napięcie uczuciowe między dwojgiem rozdzielonych.
Jednak mimo powtarzania tych samych obrazów technika Solaris mon amour nie ma charakteru dramatycznego,raczej już formę awangardowej symfonii, obrazków z wystawy pozbieranych gorączkowo przez szaleńca – artystę, który próbuje zgeometryzować lęk poprzez przesuwanie dłonią paciorków.
W czasie, kiedy właśnie nawracamy się na wiarę w mistyczne roztopienie we wszechświecie, przychodzi do nas świadomość o zerwaniu połączenia: ONA UMARŁA. Te dwa słowa są w stanie zmienić wszystko. Mleko rozlało się i Droga Mleczna nie jest już taka sama. Wszystko zmienia się – przypominając sobie Heraklita i jego błotne kąpiele – możemy myśleć o wieczności jako odwiecznej transformacji, ale mając w pamięci myśl sceptyczną zawartą choćby w filozoficznych Dialogach Lema, nie mamy pewności we własnym temacie. Zanika pewność co do czegokolwiek.
Żywiołowa pogoń bohatera za doznaniami metafizycznymi znakomicie harmonizuje z tęsknotą.
Wyobcowanie się z własnej osobowości – pogrążenie się w Oceanie, który nas pochłonie jest jednocześnie marzeniem, z drugiej zaś strony napawa nas lękiem. Dziwność istnienia, aby posłużyć się tą witkacowską kategorią, przeraża i zdumiewa, ale jest też wyczuwalny strach przed dezintegracją, obawa przed tym, że śmierć pozbawi mnie tego co dla mnie najistotniejsze – mojej odrębności.
Wszechświat ukazany jest jako nierozumna bezosobowa siła, która nas obserwuje, ale której nie jesteśmy w stanie przeniknąć.
Od dawna oczekiwana apokalipsa okazuje się groteskowo komiczna: koniec i bomba, kto nie widział, ten trąba. Zawód, który pojawia się wraz z zakończeniem filmu Mikurdy, zamienia się jednak potem w refleksję nad tym zaskakującym obrazem, który budzi wiele pytań, ale nie daje absolutnie żadnej odpowiedzi.
Cały on. Mikurda – mistrz niedopowiedzeń i pauz, traktujący sztukę filmową jak obcy traktuje nieznaną mu przestrzeń. Bezceremonialnie i bez obciążeń, co sprawia , że film nie jest już tylko filmem, a staje się Opowieścią.
Uważam, że to warunek sine qua non: Żeby napisać książkę, należy najpierw coś przeżyć.- jak zalecał Alfred de Musset na początku powieści Spowiedź dziecięcia wieku.
Jestem tym filmem,aby użyć kolokwializmu, zajarany. Zauroczony jego formą bardziej pojemną, a przede wszystkim odczuwam z autorem tę najsmutniejszą emocję: poczucie utraty kogoś najbliższego. Kuba Mikurda stracił swoją partnerkę i nakręcił o tym film. Ja pożegnałem nieco Mamę ponad trzy lata temu i napisałem o Niej książkę.
Wolałbym jej nie napisać.