Biorę co przyniesie los
Rozmowa z Witoldem DębickimGrę przed kamerą cenię szczególnie. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że gdybym nie dostawał propozycji pracy na planie filmowym, pewnie zrezygnowałbym z zawodu.
Z aktorem Witoldem Dębickim rozmawia Artur Krasicki.
Artur Krasicki: Aktor drugoplanowy. Lubi Pan to określenie?
Witold Dębicki: - Nie ma ono dla mnie większego znaczenia, bo swoją pracę, swój zawód zawsze traktowałem poważnie. Nigdy nie miałem też przerostu ambicji, parcia na szkło. Można powiedzieć, że w jakiś sposób, z zawodowego punktu widzenia, jestem raczej beztroskim facetem, który ze spokojem i pokorą bierze to, co przyniesie los. Nie napinam się, nie czuję takiej potrzeby.
To sprawdzona metoda, by dostać choćby niewielką rolę?
- Nie ma nic lepszego dla aktora! Do castingów starałem się podchodzić na luzie, z dystansem, i może dlatego przechodziłem je zazwyczaj pomyślnie. Tak jak ostatnio do "Szalbierza" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Zamiast karkołomnych i pochłaniających energię starań, żeby dostać rolę, skupiałem się na swoich obowiązkach i zadaniach. Zarówno w teatrze, jak w filmie, choć grę przed kamerą cenię szczególnie. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że gdybym nie dostawał propozycji pracy na planie filmowym, pewnie zrezygnowałbym z zawodu.
Dlaczego?
- Może nie odkryję ponownie Ameryki, jeśli powiem, że do filmu zawsze można wrócić, przypomnieć go sobie i jeszcze raz. Ostatnio z wielką przyjemnością obejrzałem "Zawodowców", w których zagrałem czterdzieści lat temu. Od razu wróciły wspomnienia z planu. Gra na scenie nie daje takiej szansy, każdy spektakl jest ulotny, niewiele po nim pozostaje. Poza tym nigdy nie znosiłem przedpremierowych i jakże czasochłonnych prób!
Tego rodzaju stwierdzenie brzmi dość dziwnie w ustach aktora.
- Wiem, że próby są niezbędne i bardzo cenne dla naszego warsztatu, ale one zawsze potwornie mnie nudziły. Irytowało ciągłe, kilkumiesięczne: "A może tak, a może inaczej". Koszmar! Kiedy przeczytałem książkę "Filozof Bycia", gdzie czarno na białym napisano, że sam Gustaw Holoubek uznawał zasadę, że tekstu możemy nauczyć się w domu -był to miód na moje serce! Chopin też swoim uczniom mówił: "Nie ćwiczcie za długo, adrenalina was poniesie, zmęczenie nigdy!".
To jak Pan sobie wyobrażał ten zawód?
- Przyznam, że nieco naiwnie. Sądziłem, że będę mógł się wyspać, wstawać z łóżka o godzinie dziewiątej rano. Nie wiedziałem również, że studia w szkole teatralnej to ciężka i mozolna praca, właściwie od rana do późnego wieczora. Nigdy jednak nie żałowałem swojego wyboru. Bakcyla aktorstwa złapałem w telewizyjnym Młodzieżowym Studium Poetyckim prowadzonym przez Andrzeja Konica. Na placu Powstańców w Warszawie, w siedzibie telewizji, robiliśmy coś na kształt telewizyjnego kabaretu.
A może chodziło Panu o popularność, zaspokojenie próżności?
- Moja próżność polega przede wszystkim na satysfakcji, że większość rzeczy w karierze robiłem dobrze. Nie byłem wyczulony na punkcie swojego wyglądu, krytykę przyjmowałem ze spokojem. Prawdę mówiąc, miałem raczej ułatwione zadanie, bo chyba tylko raz spotkałem się z nieprzychylną recenzją autorstwa Augusta Grodzickiego.
Miał rację?
- Oczywiście! Chodziło o spektakl warszawskiego Teatru Rozmaitości "Merci, czyli wodewil z myszką" z 1976 roku. Nie czułem jednak pretensji do cenionego znawcy tematu. Wbrew pozorom, my, aktorzy, doskonale wiemy, kiedy nam coś wychodzi lub nie. Byłem wdzięczny panu Grodzickiemu za szczerość, a pożółkłą gazetę, w której ukazała się recenzja, przechowuję do dziś.
A co z tak zwaną rozpoznawalnością?
- Różnie z nią bywa, choć zdarza się, że nadal wołają za mną Rademenes! To miłe, bo serial Janusza Dymka powstał trzydzieści lat temu, ale tego typu reakcje świadczą o tym, że "Siedem życzeń" ciągle jest lubiany i oglądany. A ja, mówiąc żartobliwie, mało się fizycznie zmieniłem.
Witold Dębicki - urodzony: 3 maja 1943 roku w Dubnie. Kariera: Absolwent PWST w Warszawie. Zagrał w wielu filmach i serialach (m.in. "Mój rower", "Siedem życzeń", "Prawo Agaty"). Aktor warszawskich teatrów: Rozmaitości, Komedia, Powszechny. Grał też w poznańskim Teatrze Nowym. Ostatnio zagrał w "Lecie na Mazurach". To jeden z serii filmów, które niemiecki kanał telewizji publicznej ZDF (współwłaściciel Romance TV) kręci w najpiękniejszych zakątkach Europy. W Polsce jako plenery wybrano Mikołajki i Mrągowo.