Bo szlachetność jest w cenie!

"O Rycerzu..." - reż.J. Ryl-Krystianowski - Teatr Animacji Poznań

W jaki sposób trafić do najmłodszego widza, nie zanudzić go, a jednocześnie przekazać mu uniwersalne, nigdy niezanikające prawdy i wartości? Zaiste to bardzo istotny problem, z jakim wciąż borykają się niemal wszystkie polskie teatry. Na tle wszystkich niesprzyjających okoliczności należy się więc duża pochwała dla Marty Guśniowskiej za tekst sztuki "O Rycerzu Pryszczycerzu", która niesie ze sobą owe uniwersalne prawdy, zaś brawa należą się Teatrowi Animacji i reżyserowi Ryl-Krystianowskiemu za decyzję o wyreżyserowaniu sztuki.

Spektakl ten, choć przeznaczony jest dla dzieci od lat 5, może okazać się bardzo przyjemny w odbiorze również i dla dorosłych miłośników sztuk scenicznych. Powodów, aby tak sądzić, jest naprawdę wiele. Rozpocznę więc od ciekawej, stale zmieniającej się scenografii, nie zapomnę przy tym o dobrze dobranych efektach dźwiękowych, oryginalnych układach choreograficznych i całym ogromie niebanalnych rozwiązań (jak na przykład obecność na scenie kukieł poruszanych techniką zamachową), a skończę na wciągającej fabule i dobrej grze aktorów występujących na scenie. Od strony technicznej zatem widowisko dopięte było na ostatni guzik. 

Mocnym punktem baśni jest również fakt, iż pozbawiona ona została postaci wybitnie negatywnych, budzących odrazę, strach i inne definitywnie złe odczucia. Nawet ci bohaterowie, którzy niespecjalnie pokazali się pod sam koniec spektaklu z dobrej strony, to wyposażeni zostali również w nieco komiczną stronę swoja osobowości, nierzadko po prostu pierwszorzędnie bawiąc widza, więc i im nie można odmówić pewnych pozytywnych cech. I tak oto na uwagę, spośród całej obsady aktorskiej, najbardziej zasługuje moim zdaniem Artur Romański, który podczas spektaklu odegrał role aż czterech postaci: Błazna, księcia Bławatka, barona Modniaka i zniewieściałego królewicza Piękniewicza. W każdej z tych ról sprawdził się znakomicie. Jego metamorfozy dokonywały się za sprawą zmiany barwy głosu oraz intonacji (na przemian: głos chrypliwy, krzykliwy, piskliwy, „żeński” itd.). 

Najbardziej szlachetny jest oczywiście Rycerz Pryszczycerz, który niezmiennie nosi zatrzaśniętą przyłbicę, aby nie okazywać swej brzydoty. Ale w owej szlachetności niemal równym krokiem dorównuje mu także sprawczyni całego „zamieszania”, a więc królewna Pięknotka, która usilnie zabiega o to, aby jej przyszły mąż widział w niej nie tylko śliczną damę, ale także dostrzegł w niej szereg zalet, tj. wrażliwość, pracowitość i wiele innych. Kiedy więc świadomie daje się oszpecić czarownicy Wiedźmile, pozwala sobie dorobić ogromny nos, wówczas szybko orientuje się, że wszyscy dotychczasowi konkurenci, starający się z całych sił o jej rękę, a więc książę Bławatek, baron Modniak i królewicz Piękniewicz, uciekli czym prędzej tam, gdzie pieprz rośnie; a pozostał przy niej jedynie dobry i łagodny jak baranek rycerz Pryszczycerz. Wówczas to jego postanawia poślubić, choć nigdy wcześniej nie widziała jego twarzy 

Co do samej treści mogłabym mieć mieszane uczucia, gdybym sugerowała się wyłącznie własnym, subiektywnym punktem widzenia. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że to spektakl przeznaczony dla bardzo małych dzieci, muszę przyznać otwarcie, że autorce scenariusza z pewnością udało się nawiązać pewną nić wzajemnego porozumienia pomiędzy światem przedstawionym na scenie a tym, co mogło dziać się w danej chwili w umysłach i wyobrażeniach widzów, szczególnie tych najmłodszych. Zastanawiam się jednak poważnie, czy było to porozumienie tylko na zasadzie partnerstwa, a może nawet „kumpelstwa”, czy raczej oparte na relacji: nauczyciel – uczeń, przy czym rolę nauczyciela miałby spełniać tu właśnie morał płynący z tego przedstawienia. W pierwszym przypadku oznaczałoby to przede wszystkim, że dzieciom spodobały się wyłącznie walory wizualno-akustyczne, a więc świetna scenografia (ciągle się zmieniająca), piękne kukły, „sterowane” przez profesjonalnych aktorów, sympatyczne, wpadające w ucho piosenki i komizm sytuacyjno-słowny. To oczywiście bardzo ważny aspekt, lecz nie można pominąć również drugiej, nieco bardziej ukrytej warstwy znaczeniowej widowiska – tego, iż przede wszystkim miało ono czegoś… nauczyć. Pozostaje więc dla mnie jedynie nierozwiązana kwestia tego, w jakich proporcjach rozkłada się zatem szala sympatii widzów – czy wyłącznie przez wzgląd na oprawę techniczną, czy na ciekawą fabułę, a czy może z powodu i tego, i tego. Trudno jest mi jednak utrzymywać, by pięciolatkowie byli w stanie schować do „szuflady” własnej pamięci na długie lata wyniesione ze spektaklu życiowe prawdy na temat ludzkich wartości, tradycji, zalet i wad. Przede wszystkim dlatego, iż jeżeli nie zostaną im one wpojone od najmłodszych lat przez rodziców w domu, to nie sądzę, aby jakiekolwiek przedstawienie – nawet te najpiękniej zrealizowane, wedle najcudowniej „skrojonego” pod gusta dzieci scenariusza – było w stanie odmienić coś w ich psychice. Tylko wówczas spektakle dla najmłodszych mają według mnie jakikolwiek sens, kiedy na wspólne ich oglądanie dzieci wybierają się wraz z rodzicami.

Marta Akuszewska
Dla Dziennika Teatralnego
29 października 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...