Bóg i zamienniki
6. Festiwal Wybrzeże SztukiSpektakle Festiwalu Wybrzeże Sztuki pokazywały obraz człowieka w polskim teatrze. Pokazana pierwszego dnia "Balladyna" Marcina Cecki (nie mylić z "Balladyną" Juliusza Słowackiego), wyreżyserowana przez Krzysztofa Garbaczewskiego w Teatrze Polskim w Poznaniu, okazała się czystej wody hucpiarstwem. Pokazane ostatniego dnia "Love & Information" (wrocławska filia krakowskiej szkoły teatralnej, reżyseria Monika Strzępka), można by, na upartego, uznać za obraz chaosu, w jaki zmienia się świat, w którym każda informacja może być towarem. Ale chyba prościej i słuszniej będzie uznać go za zbiór aktorskich etiud, pokaz umiejętności studentów aktorów.
Pierwszy i ostatni dzień Festiwalu Wybrzeże Sztuki, zakończonego w ten wtorek, wypadły stosunkowo najmniej udanie. Za to pozostałe spektakle okazały się naprawdę ciekawą, dającą do myślenia festiwalową kompozycją. Ilustracją tego, jakim obrazem człowieka posługuje się dziś polski teatr. Ograniczyć się tu muszę do trzech przykładów, choć spektakli było aż 9.
Eutanazja, operetka, italo disco
Kiedy w przedstawieniu "Nietoperz", (TR Warszawa, reżyseria Kornel Mundruczo) para bohaterów na oczach publiczności z własnej woli wypija truciznę, w sali zapada śmiertelna cisza. Ten "zabieg" w prymitywnej klinice eutanazyjnej, pokazanie, na czym technicznie polega odebranie człowiekowi życia, jest jedną z mocniejszych scen, jakie dane mi było oglądać w ostatnim czasie w teatrze. Gdy niegdyś podobną eutanazyjną scenę oglądałem w filmie "W stronę morza", zemdliło mnie od sentymentalnej, proeutanazyjnej oprawy tego momentu filmu. Mundruczo pokazuje to samo, nie starając się - takie odniosłem wrażenie - do niczego z góry przekonać. Widzimy jedynie, jak to się odbywa. I czujemy grozę. Rozumiem reżysera, że tę eutanazyjną makabrę ubrał w formę śpiewogry, z elementami operetki i śpiewanym na koniec "te amo", jak na imprezie z italo disco. Gdyby wszystko, co się tu dzieje, pokazywać z tym beznamiętnym chłodem sceny zadawania śmierci, byłoby to nie do wytrzymania. Spektakl jest świadomie kakofoniczny, końcówkę ledwo da się zrozumieć, ale sztuka przemawia z wielką siłą. Nie ucieka od próby empatycznego zrozumienia człowieka, dla którego własne istnienie stało się czymś nie do zniesienia. Ale nie mówi mu: pomogę w takim razie odebrać ci życie. Mówi finałowe "te amo"...
W hedonistycznym raju
Próby wystawienia w teatrze powieści "Lubiewo" [na zdjęciu] Michała Witkowskiego w jeszcze większym stopniu, niż próby odczytania samej książki, wystawione są na ryzyko takiej interpretacji, wedle której "Lubiewo" to po prostu barwny folklorystyczny obrazek z życia peerelowskich ciot. Kto tak jedynie czyta "Lubiewo", ten przegapia symboliczną tęczę, która pojawia się na koniec nad plażą w Lubiewie. Powieść opisuje hedonistyczny raj, w którym nie ma grzechu i wszystkie przyjemności są dozwolone. Spektakl "Lubiewo" (krakowski Teatr Nowy, reżyseria Piotr Sieklucki} idzie tropem takiego właśnie, głębszego odczytania powieści Witkowskiego.
Ciotowskiego folkloru jest tu oczywiście co niemiara. Paweł Sanakiewicz i Janusz Marchwiński, wypindrzeni, prowokacyjni, są w tym świetni. Płynący z offu głos Krystyny Czubówny wzmacnia wrażenie, że oglądamy przyrodniczy film o egzotycznych stworzeniach. Ale nie o folklor tu chodzi. Ta zabawa w niepohamowany hedonizm kończy się tak, jak skończyć się musi: gdy człowiek jest sam dla siebie tylko ciałem i jego przyjemnościami, nie umie ułożyć się ze śmiercią.
Pan Bóg z UFO
Można się nabrać, że tekst sztuki "UFO. Kontakt" (PWST Kraków, reżyseria Iwan Wyrypajew) Iwana Wyrypajewa to po prostu spisane relacje ludzi, którzy przeżyli spotkanie z UFO. Nie ma przy tym w tych opowieściach żadnych ekscytujących szczegółów, jest tylko powtarzające się doświadczenie duchowego spotkania, które całkowicie odmieniło tych ludzi. Spotkania, w którym pojawiają się elementy doświadczenia mistycznego, a które w sumie pokazują ludzkie życie w takiej właśnie perspektywie - jako drobiny, postawionej wobec czegoś milion razy od niej większego, a co przez różne religie nazywane jest Bogiem.
Rzadka to perspektywa dzisiaj w teatrze. I rzadka w sztukach pokazanych na tegorocznym Festiwalu Wybrzeże Sztuki. Tak naprawdę jedyna. Wszystkie pozostałe przedstawienia pokazywały, co dzieje się z człowiekiem, wymyślającym sobie w to miejsce różne własne zamienniki.
Trzeba jeszcze wspomnieć, że na tle zaproszonych przedstawień bardzo dobrze zaprezentowały się dwie produkcje Teatru Wybrzeże - "Amatorki" według Elfriede Jelinek, wyreżyserowane przez Ewelinę Marciniak, i "Czarownice z Salem" Millera (reżyseria Adam Nalepa). "Amatorki" notabene, tylko co wróciły z nagrodą Grand Prix ze szczecińskiego festiwalu Kontrapunkt. Gdański teatr, wychodzi na to, jest coraz lepiej postrzegany. A jako organizator Festiwalu Wybrzeże Sztuki zdał ten egzamin z oceną celującą.