Bóg stworzył kobietę i mężczyznę?

"Ciała obce" - reż. Kuba Kowalski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

"Ciała obce" - mimo kilku przesadzonych i nadmiernie emocjonalnych momentów (jak na przykład nieprzekonujący monolog w zakończeniu, zbyt dosłownie próbujący ‘grać' na uczuciach widzów), to spektakl ważny, dający do myślenia i poruszający. Przedstawienie skupia się na tych obszarach polskiej duchowości, w których - niezależnie od systemu politycznego, w jakim żyjemy - nie ma przyzwolenia na wolność i swobodną ekspresję

Główna bohaterka o symbolicznym imieniu Ewa – przed zmianą płci mężczyzna noszącym równie symboliczne imię: Adam – boryka się zarówno w swym męskim jak i kobiecym wcieleniu ze stereotypami i uwikłaniami, które, obok groteskowości, ujawniają bardziej dramatyczny wymiar. Gdy jeszcze jest uwięziona w ciele mężczyzny, obowiązują ją tradycyjne męskie rytuały, ale kiedy zmienia płeć, nagle osaczają ją rozmowy o kosmetykach, ubraniach i gotowaniu.

Postać, znakomicie zagrana przez Marka Tyndę, szuka miejsca dla własnej, odmiennej tożsamości w obrębie narodowo-religijnego paradygmatu walki i obrony „wartości”, reprezentowanego przez dawnych opozycjonistów, którzy odwrócili się od swojego towarzysza, gdy ten zmienił płeć, i skazali go (właściwie ją) na społeczną śmierć. Zarazem Ewa – z każdą podejmowaną próbą odzyskania szacunku tych, którzy akceptowali ją uwięzioną w ciele Adama – coraz wyraźniej widzi, że te poszukiwania pozbawione są sensu. Nie ma jednak odwagi, by uciąć więzi rodzinno-społeczne w imię własnej autentyczności. Prawie do końca pozostaje rozedrgana i szukająca akceptacji u tych, którzy odmienności nie są w stanie przyjąć.

Konfrontowanie głównej postaci z konserwatywną rzeczywistością społeczną ma sens przede wszystkim jako demistyfikacja: obnażenie wspólnoty narodowej i religii jako mechanizmu odtwarzania biologicznych, płciowych zależności, gdzie duchowość nie gra żadnej roli. Gdzie święta trójca „bóg-honor-ojczyna” okazuje się środkiem do potwierdzania schematu, w którym mężczyzna pije wódkę z kumplami, zapładnia partnerkę, kobieta zaś staje się narzędziem do produkowania nowych istnień dla ojczyzny oraz od modlitwy i do różańca; w którym więzi międzyludzkie i tożsamość poza prostymi podziałami płciowymi nie istnieją. Obraz to mocny i drastyczny – ale czy do końca prawdziwy? Autorka sztuki, Julia Holewińska, przedstawiając bohatera udręczonego przez zamkniętą, ksenofobiczną społeczność odmawiającą jednostce prawa do wolności i różnorodności, sama tej społeczność odebrała różnorodność – jakby składała się ona wyłącznie z jednostek ksenofobicznych, prostacko definiujących „normalność”.

Bohaterka żyje więc w społeczności, w której warstwa duchowa i moralna służy jedynie zachowaniu i potwierdzaniu określonego porządku biologicznego i seksualnego. Absolut jest narzędziem do absolutyzacji płci i wyraźnego podziału na „męskie” i „kobiece”. W tym porządku Ewa, de facto, nie istnieje: z jednej strony jest dla innych postaci odpychającym monstrum, upostaciowieniem ich lęków, z drugiej – nicością. Czerń jej ubioru to znak diabelskości i zarazem niebytu, społecznej „czarnej dziury”. „Bóg stworzył kobietę i mężczyznę. Rozumiesz? Kobietę i mężczyznę! Innej możliwości nie ma! Nie ma! Ciebie nie ma!” – mówi w pewnym momencie Maryja (Justyna Bartoszewicz), żona Adama, gdy odkrywa, że wewnętrznie jest on kobietą.

Obserwujemy więc na scenie ludzi, których wrogiem jest bogactwo i różnorodność możliwości definiowania własnej tożsamości, dla których kobiecość i męskość mają wyraźne atrybuty, będące właściwie zabawkami przypisanymi na całe życie – kosmetyki, gotowanie, kolorowe czasopisma, picie wódki, walka i zabawa w walkę. Jakby te proste określenia były jakimś genetycznym obciążeniem – co zdaje się symbolizować wielka biało-czerwona spirala stojąca na scenie, przypominająca wzór DNA; konstrukcja zaplątana i przypominająca schody prowadzące donikąd.

Wszystko poza tymi prostymi określeniami jest spychane na margines. Bohaterowie są ubrani jak dzieci, przez większą część spektaklu noszą na sobie podkolanówki, krótkie spodenki, utrzymane w biało-czerwonej kolorystyce; zarazem często wulgarnie epatują cielesnością, którą te stroje podkreślają. To istoty niedorosłe, który nie dojrzały do postawienia problemu własnej autentyczności i próby zdefiniowania siebie, pozostające nadal gdzieś w piaskownicy czy na placu zabaw. Jedyną postacią ubraną w „dorosły” sposób, grającą strojem, używającą go jako znaku przemiany, konfrontującą się z poważną problematyką jest właśnie Ewa. To też jedyna postać rozebrana, obnażająca siebie i przyznająca się do siebie – a przez to obnażająca też innych: w efekcie ciałami obcymi okazują się wszyscy – i ci „normalni”, i ci „nienormalni”.

Jarosław Błochowiak
Dziennik Teatralny Trójmiasto
23 lutego 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia