Bóg w ludzkiej skórze
"Boże mój!" - reż. Andrzej Seweryn - Krakowski Teatr Scena STUBóg jest miłością i miłosierdziem, dobrocią i sprawiedliwością, ojcem najmocniej kochającym swoje dzieci... podobno... tak piszą w księgach. No dobrze, ale bardzo szybko pojawia się pytanie, że skoro tak jest, to gdzie był kiedy świat płonął, kiedy ginęli niewinni ludzie, dzieci, gdzie ta sprawiedliwość każąca złych ludzi i złe czyny, a wynagradzająca dobrych za dobro?
Dlaczego ten Miłosierny zsyła wojny, kataklizmy, śmiertelne choroby, zabiera rodzicom dzieci, a dzieciom rodziców, igra okrutnie z człowiekiem? To on w końcu jest Miłością czy okrutnym Potworem? A może go wcale nie ma? Ile razy słyszymy, czy sami wołamy „Gdzie jesteś Boże, że na to pozwalasz?"
Wrażenie, że Bóg nagle opuścił ten świat na tysiące lat albo zamknął oczy na to, co się w nim dzieje, wydaje się czasem mocno realne i wiele by tłumaczyło. „Boże mój!" w reżyserii Andrzeja Seweryna jest po części ciekawym studium postaci boskiej, które w pewnym sensie rozwiązuje odwieczną zagadkę, co się z Bogiem działo przez 2,5 tysiąca lat. Ale nie dajcie się Państwo zwieść tak łatwo, bo cała rozmowa między Bogiem, a człowiekiem rozgrywająca się na scenie w niektórych kwestiach podawana jest widzom i z dobitnym przymrużeniem oka, zakrawa często o sarkazm, mnoży metafory, ale przede wszystkim prowokuje do refleksji, do stawiania kolejnych pytań i szukania odpowiedzi, i to bez względu czy na widowni zasiada katolik, agnostyk, ateista, buddysta... Ta rozprawa powinna zaciekawić każdego poszukującego człowieka z otwartym umysłem, bez względu na wyznanie.
Ale rozpędziliśmy się do samego sedna sztuki, a warto wrócić do okoliczności tego niecodziennego spotkania, bo ścierają się dwie siły – Ella (Maria Seweryn), terapeutka, mama autystycznego Liora, ateistka contra Bóg, czyli pan B. (Krzysztof Pluskota). Tekst sztuki autorstwa Anat Gov, izraelskiej dramatopisarki, jest przewrotny, prowokacyjny, z dużą doza humoru i dystansu, bo oto Bóg staje się ludzki, wchodzi w ciało, jest słaby, przychodzi po pomoc do człowieka – swojego dzieła, które ledwo stworzył, a już przeklął. I o jabłko chodziło najmniej, a o to, że jego maluczki towarzysz Adam, zakochując się w Ewie, znów osamotnił Stwórcę, a jego potomstwo sukcesywnie niszczy ten idealnie ulepiony świat, rości sobie prawo do panowania nad życiem i śmiercią roślin, zwierząt, ludzi.
Ale sam Bóg też nie jest bez winy, przystępując do „spowiedzi" przed Ellą, odkrywa zachłyśnięcie się władzą i mocą sprawczą, a zadrą w jego sercu jest Hiob. Przyznaje się w końcu, że skrzywdził Hioba bez przyczyny tak naprawdę i od tej pory odebrał sobie wszelkie moce, żeby więcej nie wyrządzać krzywd, wyłączył się ze świata, stając się jedynie biernym obserwatorem... czyż nie jest to odpowiedź na to kluczowe pytanie, gdzie był wtedy Bóg? Czyż nie jest oczywiste, że potrzebuje on faktycznie terapii, a przynajmniej rozmowy z kimś, komu mógłby opowiedzieć o swoich problemach? No nie jak to? Przecież jest Bogiem, Panem wszystkiego, który może wszystko. Ale czy na pewno?
Powróćmy do stwierdzenia zapisanego w Biblii, że człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, zatem skoro człowiek jest pełen słabości, sprzeczności, popełnia błędy i cierpi, to skoro jest ulepiony na podstawie wzoru Boga, to Bóg musi być na logikę taki sam. I Andrzej Seweryn pokazuje go właśnie w tej sztuce dokładnie takiego, jakim jest człowiek – przychodzi jako trzęsący się, wystraszony człowiek do psychologa, bo nie może znieść samotności, popełnionych czynów, bo po prostu chce umrzeć w końcu. Ale nie może, bo jest Bogiem... jedynym wyjściem jest zabicie całego gatunku ludzkiego, bo póki choć jeden człowiek na ziemi będzie w niego wierzył, to on nie umrze... nieśmiertelność, zwana przekleństwem, co?
Prosi on Ellę, żeby go od tego odwiodła, tłumaczy, że jest ona jedynym człowiekiem, który może go ocalić. Kobieta jednak miota się początkowo w sytuacji, niemal wyrzucając go ze swojego domu, bo sytuacja faktycznie wydaje się absurdalna, dodatkowo jest ona ateistką obrażoną na Boga, za to, że zesłał jej chore dziecko, zabrał męża i siły do życia. Twierdzi, że go nienawidzi, że w niego nie wierzy, wylewa swoje żale, ale jak słusznie boski rozmówca zauważa – przecież nie można tak mocno nienawidzić kogoś, kogo nie ma.
Ella opowiada mu moment z życia, kiedy rodzi się syn, jej pierwszy bunt, odrzucenie, w końcu próba zabicia siebie i syna. Wtedy dokonał się też dla niej moment przełomowy, zaczęła czerpać z relacji z synem radość, miłość, doświadczać cudu, który to dziecko daje jej w prezencie każdego dnia, grając melodie wyłącznie dla niej. Ma ona świadomość, że nie usłyszy nigdy żadnego słowa z jego ust, nie usłyszy tego wyczekiwanego przez rodziców „mama", ale mimo to wierzy, że tak będzie i ta wiara w syna utrzymuje ją przy życiu. Skoro Bóg jest wszędzie, w każdym drzewie, w każdym kamieniu, to czy wiara w drugiego człowieka, wiara w cud, nie jest równocześnie wiarą w Boga? Może wcale nie trzeba wierzyć w tego pana siedzącego na chmurce i wymierzającego sprawiedliwość, że tak trywialnie to ujmę, żeby być wierzącym w ogóle?
I finał sztuki przynosi cud... dla obu stron.
Po ponad 2 godzinach rozmowy, miotania się między emocjami, przepychankach słownych, żalach początkowo zirytowana i zdenerwowana do granic możliwości psychoterapeutka zaczyna rozumieć istotę problemu i znajduje antidotum na jego „chorobę". Stwórca wiecznie sam, i na wieczność zawieszony w swojej przestrzeni, bez matki, na którą można by zrzucić winę za to jaki jest, jak w pierwszych scenach drwi Ella, bez bliskiej osoby, z którą tak po ludzku mógłby pogadać, wyżalić się, poradzić, podzielić wątpliwościami, tak po ludzku potrzebuje odrobiny czułości, wsparcia, dobroci i kiedy Ella podchodzi i przytula go, dokonuje się pierwszy cud – Bóg odzyskuje moce. Kiedy znika, słychać uderzenia kropli deszczu, tak wyczekiwanego przez wszystkich, chwilę potem wybiega syn Elli artykułując sylabę „ma" wielokrotnie powtórzoną, układająca się w wymarzone słowo – wielki cud. Niezwykle wzruszający moment zakończenia.
Ograniczona do minimum scenografia świetnie podkreśliła i wyjaskrawiła relację dwójki ludzi, rozmowę, przepływ myśli i emocji. Przytulne wnętrze, ciepłe światło, nierozpraszające uwagi widza poza znaczącym elementem jakim jest obraz namalowany przez Liora i podobizna Ojca Chrzestnego oprawiona w ramki. Słowo miało tu grać pierwszoplanową rolę i tak też się stało.
Ogromnej wartości tej sztuce nadali bez wątpienia aktorzy, o których piszę na końcu, ale jak mówi księga „ostatni będą pierwszymi". To ich warsztat, zaangażowanie w postać, wspaniałe popłynięcie z prądem rozmowy, przetaczanych argumentów sprawiło, że sztuka była momentami mocna, porywająca, a czasem tak gorzko zabawna w pełni wybrzmiałym humorze słownym. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Jakub Suwiński grający Liora, który świetnie zbudował postać autystycznego chłopca, niezwykle przekonującą i wzruszającą. W ogóle klimat tej sztuki emanuje pewnym ciepłem i mocno drgającym niepokojem i żalem, ale sztuka niezachwianie balansuje wciąż między komedią a dramatem, nie tracąc przy tym równowagi, nie spada na łeb na szyję z tej liny popadając w patetyczność bądź śmieszność. Zabawnie wybrzmiewają tytułowe słowa „Boże mój!" w ustach bohaterki ateistki, zabawne jest to, że za każdym razem odpowiada jej głos Boga „słucham?".
Tytuł, nasycony tak wieloma znaczeniami jest w przypadku tej sztuki, jej idealnym zwieńczeniem.