Bohaterowie niepapierowi
"Siedem minut po północy" - Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna w Krakowie, Filia we WrocławiuKażdy kolejny spektakl dyplomowy studentów PWST potwierdza, że scena wrocławskiej szkoły teatralnej jest jedną z najlepszych w mieście.
Pozory mylą. Sytuacje nie pozwalają na jasne rozstrzygnięcia, postacie na szufladkowanie, historie na proste i oczywiste zakończenia. Nic tak naprawdę nie jest tym, czym się wydaje. Zasiadamy na widowni. Słychać skoczną, wesołą, może trochę klubową, muzykę. Na długiej, wąskiej scenie aktorzy poruszają się wesoło, w takt. Jednak to tylko pierwsze wrażenie. Gdy przyjrzeć się dokładniej widać wielką górę bandaży, białych skrawków materiałów i prześcieradeł, z których wystają drewniane ludzkie ręce i nogi. Bohaterowie, nie w pełni ubrani, są chorzy - każdy ma jakiś zdrowotny defekt, skazę - opaski ortopedyczne na kolanie, kołnierze na szyi, bandaże i ortezy. Biało-seledynowe ściany wyglądają jak te na szpitalnych korytarzach, pokryte farbą olejną o nijakim odcieniu (scenografia Mirka Kaczmarka). Za chwilę usłyszymy cztery smutne historie, opowieści pełne bólu. Za chwilę przyjdzie nam skonfrontować się z dwoma światami: tym realnym, pełnym cierpienia i beznadziei i tym wyobrażonym i wyśnionym, ale wcale nie lepszym - okrutnym, pełnym trudnych pytań i niełatwych odpowiedzi.
Conor (Jurek Górski) przeżywa najtragiczniejszy okres swojego życia. Jego matka (Klaudia Cygoń) choruje na raka, dzieci w szkole, nie wiedzieć czemu, szykanują go z tego powodu, dokuczają, odrzucają, naśmiewają się. Nic nie rozumieją. Jedynie nauczyciel (Maciej Rabski) jest w szkolnym świecie odrobinę lepszy, jest namiastką wsparcia. Nielubiana babcia (Malwina Czekaj) narzuca swoją niechcianą pomoc, ojciec (Paweł Majchrowski), od zawsze nieobecny, zjawia się nagle, zupełnie niepotrzebny, snujący się wiecznie z puszką Coli, jakby spadł z innej planety, z amerykańskiej krainy snów, wkracza w gorzki, beznadziejny świat. Conor jest w tym wszystkim sam. Najpierw traci dobre relacje z najbliższą przyjaciółką (Anna Andrzejewska), potem spotkania ze szkolnymi kolegami stają się nie do zniesienia, a na końcu jeden z nich, Harry (Przemek Furdak), postanawia zrobić coś strasznego, znacznie gorszego dla Conora niż śmiech czy bójka na boisku w czasie przerwy - Harry postanawia traktować Conora, jakby był niewidzialny. W dodatku wszyscy poza głównym bohaterem zachowują się tak, jakby matki już dawno nie było, jakby tylko czekali na jej odejście. Na środku sceny ustawiono prymitywną kuchnię przypominającą raczej poczekalnię albo wiatę przystanku. Przystanku między życiem a śmiercią, bo to w tym punkcie znajduje się mama Conora. Tak wygląda świat realny. A jak wygląda świat wyobrażony? I czy na pewno jest tylko wyobrażony?
Przed zaśnięciem wtulone w ciepłe kołdry dzieci słuchają baśni czytanych przez rodziców. Wszystko dobrze się kończy, jest jasny podział bohaterów na dobrych i złych - to wtedy dziecko najlepiej uczy się rozróżniać te pojęcia. Jeszcze za wcześnie na relatywizm. Jeszcze wszystko jest proste, uporządkowane, pełne harmonii i wartości. Wszystko dobrze się kończy. Szczęśliwa księżniczka poślubia ukochanego księcia, zła czarownica zostaje ukarana. Potem, gdy gaśnie już światło ciemność zmienia postrzeganie, a wydaje się, że zmienia otaczającą przestrzeń. Kształty nabierają nowych sensów. Szafa staje się wielka, ubrania przypominają tajemnicze istoty, a drzewo rosnące za oknem niepokojąco szumi i zmienia się w groźnego potwora. Za oknem pokoju Conora rośnie cis. Cis jest prawdziwym potworem. Czy na pewno potworem? Może pocieszycielem? Przywodzi skojarzenia z literaturą romantyzmu, w której natura jest zawsze czymś metafizycznym, wyznaczającym sprawiedliwość i przesądzającym o ludzkich losach. Cisowy (nie)przyjaciel zjawia się zawsze siedem minut po północy, by opowiedzieć chłopcu trzy historie. Historie pełne sprzeczności, bez jasnego baśniowego zakończenia i papierowych bohaterów. Conor jest jeszcze dzieckiem, a musi się z tym zmierzyć. Cis opowie trzy historie, czwarta należy do Conora. Na scenie w doniczkach stoją prawdziwe cisy, jeszcze malutkie krzaczki, ale przecież wyobraźnia potrafi wyolbrzymić i wykreować wszystko. Nie ma dla niej granic. Wszyscy pozostali bohaterowie kreują swoim głosami postać cisu. Stają przy mikrofonach, by przywołać opowieści. Głos siedmiorga aktorów - kreacja zbiorowa tajemniczego cisowego bohatera - zostaje wzmocniony przez efekty dźwiękowe kreowane za pomocą loopera przez Macieja Rabskiego. Atmosferę pobudza muzyka skomponowana przez Tymoteusza Witczaka. Już za chwilę wszyscy usłyszymy opowieści. Wtedy pojawiają się też lalki. Fantastyczne, w piękny, plastyczny sposób animowane przez młodych aktorów. Każda z nich wydobywana z góry białych bandaży wygląda podobnie - są proste, drewniane niczym manekiny, różnią się tylko wielkością i małym znakiem rysowanym kredą na piersiach: pastor zaznaczony jest krzyżykiem, aptekarz eskulapem, kochankowie umownymi symbolami swojej płci. Pełna baśniowej nostalgii animacja przenosi w zupełni inne światy, pochłania i wciąga. Największe wrażenie zrobiła na mnie animacja postaci pastora i aptekarza - ludzkich rozmiarów drewniani bohaterowie z nogami przymocowanymi do stóp aktorów wydawali się tak prawdziwi i żywi, że z przestrachem, bezwiednie uciekłam przed ich spojrzeniem, gdy rozglądali się wśród widowni.
Twórcy świetnie grają konwencjami, rozdzierający smutek przeplatając czarnym humorem. Przenoszą widzów z tej teatralnej atmosfery zupełnie niespodziewanie w telewizyjne show - w tym kontraście uderzającym swoją głupotą i prymitywizmem (świetnie zagrana scena przez Przemka Furdaka i Adama Pietrzaka). Pod koniec z kolei Klaudia Cygoń daje prawdziwy aktorski popis w swoim pełnym ekspresji monologu.
"Siedem minut po północy" - dyplom IV roku wydziału Lalkarskiego wyreżyserowany przez Jarosława Tumidajskiego - to jeden z najlepszych spektakli, jaki widziałam w ostatnim czasie. Na tyle dobry, że nawet nie psuje go bardzo słabe zakończenie: moralizatorsko-infantylne, próbujące uśmierzyć ból i dodać otuchę. Jednak pozrywanych strun nie poskleja się przecież taśmą biurową, a traumatycznych przeżyć nie wymaże poklepaniem po ramieniu. Można jedynie dać odrobinę nadziei. Tylko ona pozostaje.