Bolesna samotność przestrzeni
"Solness" - reż. Iwo Vedral - Teatr Wybrzeże w GdańskuBohaterowie Henryka Ibsena podporządkowani zewnętrznym siłom wszechświata próbują mieć wpływ na kolejne swojego losu, chociaż ich namiętna skłonność do ulegania osobistym rozterkom, spowalnia tempo ich aktywności
Ibsenowski człowiek zagubiony między własnymi potrzebami a marzeniami, z tendencją do rozpamiętywania niepowodzeń, gubi się w świecie, w którym nie chce i nie może się zakorzenić. Pozostaje na zawsze samotnikiem z prawem do wypowiedzenia swojej historii, bez prawa do szczęścia rozumianego jako zakotwiczenie w wybranej przestrzeni. Realizm Ibsena zasadza się więc na pojęciach tymczasowości i alienacji wpisanych w porządek świata. Iwo Verdal w Teatrze Wybrzeże umiejętnie posłużył się dramatem Norwega, aby pokazać bliskiego nam współcześnie człowieka, „obciążonego” uniwersalnymi dylematami.
Początek „Solness” według Verdala jest oniryczny, symbolicznie mieszający seksualność, pokazaną przez pryzmat lęków i podświadomości, które docierają do bohaterów niepostrzeżenie i nagle, odbierając im pewność i poczucie chwilowej stabilności. Seksualność w dramacie ma kluczowe znaczenie, ponieważ rozumiana jest także jako skłonność do pewnych zachowań i rozumienia świata. Uwarunkowanie płciowością i indywidualizacja egzystencji to wyznaczniki przedstawienia Iwo Verdala, świadomie zmierzającego do smutnej konkluzji o nieuchronności przeznaczenia odkrywającego poziom życiowej odwagi bohaterów. Budowniczy Solness, poprowadzony przez napawającą go strachem i kuszącą jednocześnie młodzieńczą Hildę, staje na szczycie kolejnego swego dzieła, aby spaść w otchłań. Hilda porzuca rodzinny dom, aby przekonać się, czy obietnica złożona dziesięć lat wcześniej przez urokliwego dla niej Solnessa, może mieć pokrycie w rzeczywistości. Zanim dojdzie do jakichś wniosków, musi zmierzyć się z wulgarnością i pustką świata, w jakim przyszło jej dojrzewać. Alina nie podejmuje żadnej odważnej próby reakcji na rzeczywistość, której jest tylko świadkiem. Obojętna na śmierć własnych dzieci, umie tylko przywoływać wspomnienia o cennych dla niej pamiątkach, sukienkach i lalkach. Herdal nie podejmuje się zmierzyć z mitem ojca i pracodawcy, łatwo rezygnując z własnych ambicji. Deklaracja zawarcia małżeństwa z Kają w jego przypadku to chwilowe odwrócenie uwagi od porządku pesymistycznego świata.
Mamy zatem do czynienia ze grupą postaci, której aktywność jest warunkowa i podporządkowana całkowicie przypadkowi. Ich świat, pozbawiony zasadniczych wartości, staje się bezbarwny i jałowy. W spektaklu podkreśla to ascetyczna scenografia (autorstwa Karoliny Sulih) wykorzystująca lśnienie podłogi, połysk ścian i surowość drewna. Ogromną rolę odgrywa w spektaklu oświetlenie, budujące nastrój poprzez kontrasty, półcienie i zmianę proporcji kształtów. Drażnią z początku wyciemnienia, zbyt często wykorzystywane do kończenia scen (miałam wrażenie, że zabrakło pomysłu kompozycyjnego). Różnorodna gatunkowo muzyka (niektóre dźwięki myląco podobne do tych, jakie często towarzyszą spektaklom przy Targu Węglowym), towarzysząca niemal przez cały czas scenicznej akcji, daje poczucie reżyserskich poszukiwań w budowaniu napięcia, ale również wpisuje się w ogólną interpretację postaci, niedookreślonych, jakby niezdecydowanych na życie.
W „Solness” Verdala nie ma wybitnych kreacji, jednak na uznanie zasługuje gra prawie wszystkich aktorów. Reżyserowi udało się oderwać ich od nawyków scenicznej interpretacji. Najwyraźniej widać to u Doroty Androsz (Hilda), u której nie zaskakuje już tylko sprawność fizyczna (choć bez problemu wspina się bez asekuracji po bloczkach na ściance), a chęć operowania innymi niż zazwyczaj środkami wyrazu. Dało to granej przez nią postaci wiele łagodności i wieloznaczności, niezbędnych w historii o lolitce, dziecku i demonie (demona znacznie mniej niż można było się spodziewać). Justyna Bartoszewicz (Kaja) scenicznie poszła o krok dalej, pokazując znakomicie w pierwszej scenie nieokiełznaną naturę ludzką, czyhającą na właściwy moment, aby złapać swoją ofiarę. Szkoda, że reżyser nie pozwolił jej pójść tym tropem w dalszej części dramatu. Grzegorz Gzyl (Solness) stworzył przemyślaną kreację człowieka ogarniętego wiecznymi rozterkami i wspomnieniami; przekonywująco głosił psychologiczne prawdy o sobie i świecie, chociaż zbyt mało był z tego powodu sfrustrowany. Ciekawy pomysł na rolę miał Piotr Łukawski, grając uzależnionego od ciężkich narkotyków, oderwanego od rzeczywistości lekarza. Maciej Konopiński jako Ragnar umiał skupić uwagę, choć nie zastosował żadnych zaskakujących rozwiązań interpretacyjnych.
Spekatal młodego Iwo Verdala w Teatrze Wybrzeża zaliczyć należy do udanych poszukiwań inscenizacyjnych. Ciekawe z psychologicznego punktu widzenia mogą być dla widza sceniczne postaci, a pustka egzystencji przejmująco dotkliwa. „Solness” ustawił się na jednym z czołowych miejsc w kolejce gdańskich spektakli, w których próbuje adaptować się więcej prawd niż tylko tekstowe.