Brand new Ibsen?

"Brand. Miasto. Wybrani" - reż. Michał Borczuch - Narodowy Teatr Stary w Krakowie

Przepis na spektakl á la moderne: wybierz soczystą sztukę, posiekaj, zmiksuj z inną, obsadź dojrzałych aktorów, daj im spłynąć ze sceny, zmieszaj publiczność, ale nie wstrząsaj nią zbyt gwałtownie, nie przesól i nie przesłódź dekoracji, dodaj szczyptę pieprzyku nagości, wstaw na kilka minut pauzę, przystrój obcym językiem, a na koniec nie zapomnij zaprosić obsługi technicznej. Potem już tylko czekaj na oklaski

Tym złośliwym skrótem można by skwitować najnowsze przedstawienie Michała Borczucha oparte na tekstach Henryka Ibsena „Brand” oraz „Mały Eyolf”. Tylko tyle? Otóż niekoniecznie.

Trzeci dzwonek wybrzmiał, zaczyna się przedstawienie. Wysunięta o całe trzy rzędy w stronę publiki scena pokryta jest stertą ubrań, co przypomina wysypisko śmieci. Przestrzeń oświetla ultrafiolet. Z głośników słychać szum, świergot ptaków. Odgłosy natury wyraźnie kontrastują z taką scenografią. Pojawiają się aktorzy. Rozrzucają ubrania w poszukiwaniu kostiumów, rozbierają się, ubierają, walczą o wyszperaną parę spodni i tak przez kilka dobrych minut. Wejście panów z obsługi technicznej burzy ten stan rzeczy. Ubrania zostają zrzucone ze sceny, odsłaniają błękitno-białą posadzkę. Milczenie trwa. Panuje bezruch. W końcu wszystkie oczy zwracają się w kierunku Branda rozpoczynającego patetyczny monolog (w tej roli rewelacyjny Roman Gancarczyk). Widownia oddycha z ulgą – właściwy spektakl jednak się zacznie.

Kim jest pastor Brand? Jak przystało na Ibsenowskiego bohatera, jest to człowiek na wskroś opętany ideą, nieugięty, gotowy poświęcić szczęście osobiste dla wyższego celu. W tym wypadku owym celem jest przywrócenie mieszkańcom miasteczka wiary w nauki Chrystusa i nadejście zbawienia. Brand, jak każdy „przybysz z daleka” w sztukach norweskiego dramatopisarza, nie jest mile widziany. Głoszone przez niego poglądy napotykają wyraźny opór wśród mieszkańców. Bohater nawołuje ich bowiem do porzucenia dotychczasowych nawyków, odrzucenia pokus bogactwa i przyjęcia postawy odznaczającej się pokorą. Mogłoby to uczynić Branda sumieniem miasta. Dzieje się jednak inaczej. Bohater sam siebie nazywa wybranym. Sprawia to, iż popada w pychę, mianując się realizatorem Bożego planu. Jednym z jego punktów jest budowa nowego kościoła, większego niż ten, który już w mieście istnieje. Nawet śmierć matki Branda (Urszula Kiebzak), synka Eyolfa (Dawid Ogrodnik, PWST) i żony Agnes (Marta Ojrzyńska) nie jest w stanie go powstrzymać. Kiedy jednak w ostatniej scenie Brand pozostaje w nowym kościele całkiem sam, słowa wypowiedziane na początku spektaklu – „czasami porażka jest zwycięstwem” – nabierają nowego sensu. Brand zrealizował swój cel, ale został opuszczony przez wszystkich. Przegrał więc czy zwyciężył? Jego wiara została poddana bezlitosnej próbie czy też spotkała go kara za pychę? Pytania te pozostają bez odpowiedzi.

Istotnym elementem spektaklu są zabiegi formalne o charakterze metateatralnym, które bądź to dekonstruują teatralną iluzję, bądź wprowadzają widza w zakłopotanie. Nie brakuje też elementów sensualnych oraz chwytów, które zdają się nie pełnić żadnej istotnej funkcji poza estetyczną: na widowni zapala się światło, głos zza drzwi opowiada coś po norwesku o Ibsenie, pojawia się narrator komentujący przebieg wydarzeń scenicznych, w powietrzu rozchodzi się zapach kadzidła, nadejście zimy komunikują kostki lodu toczące się po scenie, a w jednej z pierwszych scen aktorzy kładą się na dopiero co wniesionych materacach tylko po to, żeby natychmiast z nich wstać i pozwolić je wynieść zespołowi technicznemu.

Chaos? Niekoniecznie, choć chwilami można odnieść wrażenie, iż reżyserski koncept został aż nadto przyprawiony efektami, zwłaszcza że sam materiał dramatyczny nie potrzebuje szczególnej oprawy i w rezultacie zostaje przytłoczony przez działania sceniczne, traci swoją moc oddziaływania. Dość istotnym elementem jest też oświetlenie, które bez wątpienia wprowadza do spektaklu element sakralnej atmosfery kościoła, o którym marzy Brand. Przez znaczną część przedstawienia panuje półmrok. Strumienie światła wydobywają z niego poszczególne postaci czy też fragmenty przestrzeni scenicznej, ku którym należy skierować uwagę, całą resztę (wraz z niektórymi aktorami)  pozostawiając pogrążoną w ciemności.

Jeżeli istnieje katalog modnych chwytów stosowanych w teatrze współczesnym, to Borczuch z pewnością wykorzystuje większość z nich. Niestety moda ma to do siebie, że szybko się nudzi. Kiedy, wraz z upływem czasu, zamiast nowych rozwiązań widz dostaje nieznośne nagromadzenie „awangardowych” chwytów dobrze znanych i powszechnie stosowanych, w reakcji może co najwyżej zacząć się wiercić w fotelu. Przecież już wie, i to całkiem dobrze, że ludzie na scenie to aktorzy, a całość życia i namiętności człowieczych to iluzja jedynie. I nie potrzebuje być oślepiany światłem z rampy, by przez kolejnych kilkanaście minut przypominały mu o tym wirujące przed oczyma powidoki. Chociaż inscenizacja Borczucha prawdopodobnie nie trafi do teatralnego menu jako specjalność zakładu, całość wychodzi obronną ręką i mimo wszystko warto zaryzykować to danie, głównie dzięki zespołowi aktorskiemu Teatru Starego, który jak zwykle na owacje publiczności zapracował uczciwie.

Adrianna Alksnin
E-splot
15 listopada 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia