Brouček w krainie czarów
"Wyprawy pana Broučka" - aut. Leoša Janáček - reż. David Pountney - Orkiestra Teatru Wielkiego w PoznaniuPoczątkowe dźwięki opery „Wyprawy pana Broučka" Leoša Janáčka, wykonywane przez Orkiestrę Teatru Wielkiego w Poznaniu pod batutą Katarzyny Tomali-Jedynak, stworzyły urzekającą, płynną, pulsującą przestrzeń dźwiękową, naprzemiennie romantyczną i bohaterską, którą tylko muzyczna wyobraźnia Janáčka mogła stworzyć. Wszystko było żywe, wszystko było możliwe.
Reżyser David Pountney wykreował na scenie magiczny świat, przywodzący na myśl Disneyowskie animacje. Na myśl przychodzi szczególnie „Alicja w krainie czarów" z 1951 roku. Wrażenie magiczności potęguje scenografia wybitnego Lesliego Traversa, który wypełnia całą powierzchnię sceny gigantycznymi pamiątkami turystycznymi: domkami, lalkami czy ozdobnymi puzderkami większymi niż dorosły mężczyzna. A nad tym wszystkim zawieszony jest ogromny, pęknięty pamiątkowy talerz z napisem "Praga". Rzemieślnicza robota na najwyższym poziomie, coś, o czym moje oczy długo nie zapomną.
Pierwszy akt zabiera bohatera, po jego całonocnych dekadencko-hedonistycznych wyskokach, na księżyc zamieszkały przez artystyczny lud wysoko wrażliwy na piękno. Pojawienie się Broučka w tej wyrafinowanej społeczności momentalnie rodzi konflikt na linii Brouček - społeczność, gdzie jego brak ogłady, słabość do mięsa i alkoholu, wywołuje w księżycanach wrażliwych na piękno wstręt i obrzydzenie. Wątek księżycowy wydaje się mimo pięknej oprawy wizualnej nieco dezorientujący, rzeczy dzieją się, lecz odnosi się wrażenie, że dzieją się po to, aby pokazywać coraz bardziej zaskakujące kostiumy bohaterów. Dowodem niech będzie moment, w którym Brouček przez pewien bieg wydarzeń pojawia się w księżycowej świątyni sztuki w czasie odsłonięcia nowoczesnej rzeźby, przedstawiającej ogromną metalową kiełbaskę nabitą na ogromny widelec, na którym dziewczyny ubrane w krótkie spodenki i kaski w kształtach kul dyskotekowych, zaprojektowane przez Marie-Jean Lecca, wiją się w tanecznej ekstazie. Rzeczy dzieją się, jest wesoło, ale ma się wrażenie, że dzieją się w sposób wymuszony dla samego dziania się. Piękne to, lecz nieco puste.
Drugi akt jest jak zupełnie inna opera. Nieustające pijaństwo Broučka przenosi go tym razem nie w inne miejsce, a w inne czasy. Mianowicie w czasy wojen Husyckich. Mniej w tej części chaosu i mniej wizualnych fajerwerków, ustępują one stylowym dekoracjom, które pomagają w budowaniu klimatu zbliżającej się wojny. Akt ten zawiera również jeden z niewielu momentów w całej operze, w którym gorączkowe tempo na moment ustępuje i daje sopranistce Monice Mych-Nowickiej wyśpiewać chwytający za serce lament za ojcem zabitym w bitwie.
Tenor Karol Kozłowski wykonuje wybitną pracę jako tytułowy Pan Brouček, tworzy postać szelmowską, której jednak nie sposób nie lubić. Wywołuje w widzu szczery uśmiech podszyty pewnego rodzaju poczuciem politowania, spowodowanym nieustającym brakiem ogłady bohatera. Od strony warsztatu ciepły tenor dorównuje wszystkim wymaganiom roli. Również Rafał Żurek spisuje się w swoich wcieleniach wybitnie. Całościowo ujmując, opera jest interesująca z kilku powodów, przede wszystkim oczarowuje strona wizualna, która wybija się zdecydowanie na poziom światowy. Również cieszyć może fakt, że poznański Teatr Wielki jest pierwszym miejscem w Polsce, na którego deskach mamy okazję obejrzeć i posłuchać tworu wielkiego czeskiego kompozytora Leoša Janáčka, którego dzieła już od ponad stu lat goszczą na deskach oper i teatrów na całym świecie.
Puentą niniejszego tekstu i trzecim powodem, który moim zdaniem uznaje tę interpretacje za interesującą niech będzie cytat zaczerpnięty prosto z ust reżysera światła brytyjczyka Tima Mitchella: „Jak często w operze możemy zobaczyć sceny tańczących odkurzaczy? Nie za często."