Bruegel na Jurze

rozmowa z Lechem Majewskim

Nowy film Lecha Majewskiego "Młyn i krzyż" łączy nie tylko malarstwo z kinem, ale także światowe gwiazdy aktorstwa ze śląskimi plenerami. Woli być niedoceniany niż przeceniony. Przypisanie Lechowi Majewskiemu jednej profesji jest niemożliwe. Bezkompromisowy, poszukujący i spóźniony o pięć wieków artysta oprócz filmu zajmuje się teatrem, literaturą, malarstwem, operą, video-artem. Nagradzany i ceniony za granicą, u nas w kraju znany jest studentom filmoznawstwa i nałogowym miłośnikom ruchomych obrazów. Na ekrany kin wchodzi właśnie jego nowa produkcja "Młyn i krzyż" z Rutgerem Hauerem, Charlotte Rampling i Michaelem Yorkiem w rolach głównych. W katowickim mieszkaniu, w którym przyszedł na świat, Lech Majewski opowiada o powodzeniu "Angelusa" w kraju Maradonny i Messiego, wyższości starego rapu nad nowym, ożywieniu na taśmie filmowej obrazu Pietera Bruegla i przypadkowym występie Margaret Thatcher w jego "Odysei"

Ultramaryna: W Polsce najbardziej jest pan znany z działalności reżyserskiej, a w zasadzie głównie z dwóch filmów: „Angelus” oraz „Wojaczek”.

Lech Majewski: Na szczęście nie jestem poddany tylko doświadczeniom polskim. Podróżuję przez świat, a tam proporcje są inne. Dzisiaj odebrałem maila od francuskiego dystrybutora z Celluloid Dreams. Wysłał mi informację, że najwięcej wejść mają: „Pokój Saren”, „Szklane usta”, czyli „KrewPoety” i „DiVinities”, które są z kolei kolekcją moich video-artów. Następny w tej hierarchii film fabularny to „Ogród rozkoszy ziemskich”. On cieszy się niesłabnącym powodzeniem na świecie. Przypisano mu już mnóstwo epitetów, takich naprawdę z górnej półki i aż wstyd mi je powtarzać. Naczelny „Sight And Sound” określił ten film jako pierwsze arcydzieło lekkiej kamery cyfrowej.

Wydaje mi się, że im trudniejsze filmy pan kręci, tym większe uznanie zdobywają za granicą. A u nas sukces odniósł stosunkowo prosty w odbiorze „Wojaczek”.

On jest pozornie prosty. „Wojaczek” też był mocno atakowany tutaj – że wypaczał życiorys Wojaczka etc. To nie jest taki prosty film i właściwie nigdy nie doczekał się odpowiedniej analizy, a przynajmniej nie wpadła ona w moje ręce. Starałem się zbudować ekwiwalent filmowy poezji, więc każda sekwencja jest dla mnie wierszem.

Przyznaje pan, że rodzinne Katowice pozwalają panu „ładować baterie”. Potem rozładowuje je pan niemal na wszystkich kontynentach. Nie przeszkadza panu takie życie na walizkach?

Tak mi się to życie układa. Jednocześnie moja sztuka dociera w coraz to odleglejsze miejsca. Jeśli jestem zapraszany np. do Honolulu Arts Academy, z samej ciekawości trudno nie skorzystać z takiej okazji. W Honolulu oprócz retrospektywy miałem również wykłady na uniwersytecie. Podobnie w Nowej Zelandii. Zwykle dotyczą zagadnienia symboli w sztuce. Ciągle dostaję zaproszenia z całego świata, a oglądanie własnych filmów w innej cywilizacji, w innej kulturze jest dla mnie ciekawym doświadczeniem.

Przypomina się panu jakaś związana z tym historia?

Przeżyciem było dla mnie oglądanie „Angelusa” w Buenos Aires. Wcześniej w ich narodowym muzeum des Bellas Artes przez długi czas była wystawiona instalacja „Pokoju saren”, ciesząca się ogromnym zainteresowaniem. Dzięki temu zrobiono mi retrospektywę w kinie na dwa tysiące miejsc, wypełnionym po brzegi. Fenomenalna była dla mnie reakcja Argentyńczyków na mój śląski film. Tam, gdzie było śmiesznie, śmiali się. Gdzie smutno, ocierali łzy. Najdziwniejsze było zestawienie tego odbioru z obserwacją ludzi w Światowidzie. W Katowicach na widowni podczas projekcji, na którą się wkradłem, panowała właściwie cisza, a sporadyczne reakcje były tłumione. W Buenos Aires czułem się, jakbym pokazywał ten film na Śląsku, a przynajmniej tak, jak sobie wyobrażałem reakcję widzów w Katowicach zanim wszedłem do kina.

Być może dlatego, że pana twórczość do końca nie pasuje ani do dzisiejszych czasów, ani nie ogranicza się do jednej szerokości geograficznej.

Rodząc się w Katowicach, człowiek ma trochę utrudnione życie, bo nasza kultura jest kulturą marginalną. W ocenie świata świadomość jakiejkolwiek zdobyczy naszej kultury jest minimalna i właściwie na jednej ręce policzyć można by polskich artystów, którzy rzeczywiście funkcjonują w świecie. Pomijam zakres muzyki poważnej, tu jeszcze jest najlepiej, ale to też jest wiedza ezoteryczna. Jako młodzieniec spędzałem wakacje w Wenecji, w której mieszkał mój wujek i widziałem, gdzie jest sztuka światowa, a gdzie są Katowice. Wenecja była dla mnie kosmicznym odkryciem. Byłem zaskoczony, że ludzie mogą tak budować, tak mieszkać, coś takiego stworzyć, bo to były antypody Katowic. Aczkolwiek ja potem w Katowicach odkrywałem coraz ciekawsze rzeczy: kubistyczny kościół garnizonowy czy całe fasady domów na 3. Maja i na Słowackiego.

Kiedy zakochał się pan w kinie i postanowił zostać reżyserem?


Nie jestem pewien czy to była wizja, czy sen. Siedziałem na takim amerykańskim podnośniku z wielką kamerą i ten obraz za mną chodził. Byłem wtedy młodzieńcem piszącym wiersze, który bardzo przeżywał kino. Pamiętam, że „Edypa” Pasoliniego oglądałem w kinie Przyjaźń na Placu Wolności, w Światowidzie widziałem kilka filmów, które mną wstrząsnęły: „Błędny ognik” Louisa Malle’a, „Elvirę Madigan” Bo Widerberga, „Strategię pająka” Bertolucciego, „Toby Dammita” Felliniego z filmu „Trzy kroki w szaleństwo”. Po obejrzeniu tego ostatniego przez kilka godzin chodziłem jak pijany po Katowicach, tak jakbym się napił czystego spirytusu. Do teraz ów film ma dla mnie ogromną siłę. Z kolei w kościele na Oblatów zobaczyłem „Ewangelię według św. Mateusza” Pasoliniego. To też było ważne przeżycie. Działało jeszcze wtedy kino Elektron. Teraz obserwuję zmieniające się mody na różne kinematografie. Marco Mueller, który jest szefem festiwalu w Wenecji, pomógł wypromować kino chińskie, a dziś absolutny renesans przeżywają Rumuni oraz Tajowie i Indonezyjczycy. Jeszcze do niedawna w centrum uwagi byli Meksykanie. Czy na Polskę przyjdzie kolej? Jak na razie nic tego nie zapowiada. Być może kiedyś ta cisza wybuchnie.

Parę lat temu chwalił Pan filmy Alejandro Gonzaleza Inarritu i Dagura Kari. Ktoś z młodych reżyserów dołączył do tego grona?


Tak, jest paru. Bardzo dobry jest estoński film „Kuszenie świętego Tony’ego”, to fenomenalne kino. Teraz widziałem w Rotterdamie „Finisterrae”, też nieźle pokręcony film. Guy Maddin jest ciekawym reżyserem. Czasami jednak podoba mi się kino tradycyjne. „Jak zostać królem” jest niezłym filmem komercyjnym.

Pana filmy pomogły rozpocząć karierę wielu znanym osobistościom kina. Mógłby pan przywołać parę nazwisk?

Jan Frycz debiutował u mnie w „Rycerzu”, dalej Piotrek Machalica, Andrzej Chudziak, Piotrek Skarga, Wojtek Wysocki. A z zagranicy Hans Zimmer, który napisał dla mnie swoją pierwszą muzykę filmową w „Więźniu Rio”, Kant Pan także debiutował u mnie, a potem dostał nominację do Oscara za montaż „Gry pozorów” Neila Jordana. Reżyserię „Basquiata” powierzyłem debiutantowi Julianowi Schnablowi, natomiast Viggo Mortensen zadebiutował u mnie w głównej roli w „Ewangelii według Harry’ego”.

Jak rozpoczęła się pana przygoda z filmem na zachodzie?


Najpierw zrobiłem „Odyseję” na Tamizie w 1982 roku. Był to niezwykły spektakl, bo pływający. Na premierze pojawiła się królowa matka, George Harrison, Mick Jagger. Było to głośne wydarzenie, rozpisywała się o nim prasa całego świata. Sam pomysł miał swoją genealogię w Teatrze Studio. Barka w założeniu miała pływać po Wiśle, ale nie doszło do realizacji, bo nagle odkryto, że mam 23 lata, według niektórych trochę za mało na takie przedsięwzięcie, a sama barka nie spełniała kryteriów przeciwpożarowych. Akurat wtedy był u nas reporter BBC, który relacjonował to, co działo się w polskiej kulturze i, jako jeden z tematów, sfilmował moje próby. Wyemitowano to w angielskiej telewizji i potem, jak się tam znalazłem, Lindsay Anderson i Karel Reisz skojarzyli mnie z tym wydarzeniem i spytali, dlaczego nie miałbym spróbować zrobić tego u nich.

Pływający spektakl aż tak spodobał się na Wyspach?

Recenzje były świetne. Londyński „Times” nazwał spektakl „potężnym teatrem”. W trakcie wystawiania „Odysei” wybuchł też spory skandal. Barka przepływała przy ogrodach parlamentu angielskiego. W momencie, gdy Margaret Thatcher urządzała garden party i przemawiała do ambasadorów obcych krajów, przepływał Odyseusz z radio-mikrofonem i w pewnym momencie nastąpiło przebicie. Margaret Thatcher zaczęła mówić niskim, męskim głosem o tym, jak zamienia mężczyzn w świnie, czyli opowieść o bogini Kirke, którą w tym samym czasie relacjonował Odyseusz na łodzi. Po tym zajściu spektakl był oblegany. Limitowana ilość miejsc na barce spowodowała, że tłumy ludzi stały na nabrzeżu.

Dzięki „Wyjściu przez sklep z pamiątkami” Banksy’ego na ekrany kin wrócił niedawno temat twórców graffiti. Pan poruszył go 15 lat temu w „Basquiacie”.


Przygotowując „Basquiata” studiowałem w Nowym Jorku symbolikę graffiti. Mało kto wie, że w Nowym Jorku, gdzie ruch się narodził, konkretnie na Bronxie, grafficiarze „pisali książki”, malując kolejne wagony metra. Każdy pomalowany wagon to była jedna strona księgi. Księga to cały skład kolejki. Gdy skład wyjeżdżał, to trafiał do określonej grupy, która odczytywała, przemalowywała i odsyłała swoją książkę następnego dnia, po pracowitej nocy ze sprejami. Można powiedzieć, że była to wojna beletrystyczna. Poznałem wtedy czołowych twórców, którzy nauczyli mnie konstrukcji liter. Są różne rodzaje: militarne, opływowe, przyjmujące cios i chroniące, naszpikowane ostrymi kątami, które są harpunami, strzałami i tak dalej. To jest cała filozofia, a Banksy, choć ma jakąś energię w sobie i jest ciekawym facetem, to już kolejna generacja, wydanie dla białych, jak Eminem w rapie. Taka formuła jest bardziej akceptowalna dla mas.

Kultura masowa nie przepada za wysublimowanymi gustami. Raperzy to chyba nie jedyny wyjątek?


Jak na początku lat 80. trafiłem na Manhattan, oni stali na ulicach i rapowali. To było niesamowicie świeże i energiczne. Teraz, gdy widzę dziesiąte wody po tych raperach, tych wszystkich wypasionych białych i czarnych, tych polskich żałosnych raperów, po prostu żal mi słów. Zniknął poziom buntu, który był wcześniej, a pojawił się poziom zwykłego szokowania. To samo zniknęło z rock’n’rolla, ten autentyczny, przeżyty bunt, a pojawił się bunt wyperfumowany. W eleganckich butikach można kupić koszulki z czaszką, Che Guevarą i z komunistyczną gwiazdą. To jest butikowe wydanie buntu. Ono obowiązuje teraz generalnie na świecie. Czasy tandety, w których młodzi i starzy ludzie są bezmyślni. Jak patrzę na to ogłupienie, przewraca się we mnie wątroba, potem płuca mi się wywracają na drugą stronę, i o 360 stopni obraca mi się mózg.

Nie lubi stać pan w miejscu. Dosłownie i w przenośni. Dla mnie Lech Majewski to autor w kinie, który słynie z różnorodności.

Trzeba się rozwijać, penetrować, szukać. Picasso co trzy, cztery lata robił coś innego, nie mówiąc o twórczości Kubricka, a z kolei wielu ludzi łatwo rozpoznaje moje filmy, tylko z jakichś powodów łatwiej rozpoznają je na świecie niż w Polsce. Tu jakaś anatema krąży na temat mojej twórczości.

Powoli jednak wychodzi pan z podziemi. Ukazała się pana biografia, seria filmów na DVD, polską premierę ma „Młyn i krzyż”. Pracę nad tym filmem porównał pan do „tkania ogromnego cyfrowego gobelinu zbudowanego z wielowarstwowych perspektyw”. Mógłby pan to jakoś wyjaśnić?

Nic dodać, nic ująć. Trzeba było mieć cholerną cierpliwość, żeby siedzieć nad każdym ujęciem po kilka tygodni czy miesięcy i dokonywać niesamowitej ilości korekt: tu dodać cień, tutaj zdjąć barwę, tam dodać inne tło, a jeszcze gdzieś indziej wymienić ptaki albo chmurę. Przez cały czas była to kwestia poszukiwania optymalnej kompozycji, optymalnej proporcji tych różnych elementów, które się stapia ze sobą w tym elektronicznym tyglu, jakim jest komputer. Benedyktyńską pracę wykonali Paweł Tybora, Norbert Rudzik czy Łukasz Głowacz. Poświęcili mnóstwo czasu, żeby te elementy zespolić ze sobą i poskładać w całość.

Michael Gibson, autor książki analizującej obraz Bruegla, od którego wyszedł pomysł na film, brał udział w tych pracach?

Nie, Michael Gibson zobaczył gotowy film w Luwrze i spadł z krzesła. Był zachwycony. Napisał do mnie ciągnący się list o tym, jak fantastycznie ten film został przyjęty przez ludzi. Rzeczywiście, przyjęcie w Luwrze było niezwykłe. Nie można było tam nawet szpilki wsadzić, a strażacy nie chcieli dopuścić do projekcji, bo tylu ludzi siedziało na schodach, stało albo wisiało na lampach (śmiech).

Pierwsze recenzje filmu są entuzjastyczne. Magazyn „Variety” porównał „Młyn i krzyż” do doświadczenia muzealnego.

To jest nieuniknione, bo mamy do czynienia ze starym mistrzem i ten mistrz wisi w muzeum. Nie będę nic zdradzał, ale film ma zresztą taki charakter, że wychodzimy z obrazu, który znajduje się w muzeum. Ja w ogóle spędzam dużo czasu w muzeach na świecie. To jest świat, który jest mi najbliższy. Ci artyści oszałamiają mnie swoim warsztatem, swoją mądrością, swoim smakiem, w przeciwieństwie do tandety i bylejakości, którą proponują tak zwani artyści dzisiaj. Każdy może cegłę skleić z kawałkiem roweru i powiedzieć, że jest to sztuka. Istnieje przyzwolenie na wszystko, na wszystkoizm i to jest obrzydliwe, dlatego, że jest to wymanipulowane rynkowo. Znam trochę marszandów, rynek amerykański, czyli największy rynek sztuki, i wiem, jak się manipuluje, tworzy te pseudo zjawiska w sztuce współczesnej. Ani na złocie, ani na platynie nie da się tyle wyspekulować, co na jakimś artyście.

„Młynem i krzyżem” spełnia pan swoje marzenie, tak mocno łącząc malarstwo i kino? Malował pan jeszcze przed sięgnięciem po kamerę.


Brueglem fascynowałem się od szczenięcych lat. Kochałem wszystkie jego obrazy: „Gry dziecięce”, „Walka karnawału z postem”, obie „Wieże Babel”, „Rzeź niewiniątek”. Jakby ktoś powiedział mi kiedyś, że będę robił film oparty o jego obraz...

Postanowił pan również po raz kolejny wykorzystać plenery na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

Ja mam taki romans z Jurą już od „Rycerza”, którego kręciłem w Ogrodzieńcu. A dokładnie w tym samym miejscu, gdzie powstawał „Młyn i krzyż”, Wojciech Has kręcił „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Miałem śmieszne sytuacje na planie, bo angielscy aktorzy, którzy znajdowali monety na ziemi, byli przekonani, że to są jakieś stare, szwedzkie monety, a to były pozostałości z czasów Hasa. Has był moim profesorem i opiekunem artystycznym w szkole filmowej. Akurat przyszedł uczyć do łódzkiej filmówki, gdy byłem na drugim roku. Był świeżo po ukończeniu „Sanatorium pod klepsydrą”. Niezwykle go szanowałem. Zakochałem się kiedyś w jego „Pożegnaniach”, a jak zobaczyłem „Sanatorium...”, to ten film mnie poszarpał. Paradoks mojej sytuacji z Hasem polega na tym, że ja wybrałem Olsztyn pod Częstochową jako główny teren kręcenia, nie mając świadomości, że Has także tam kręcił. Dowiedziałem się o tym dopiero, gdy robiliśmy już zdjęcia.

Jest już znany tytuł pana następnego projektu: „Psie pole”. Realizuje go pan w Katowicach. Czego będziemy mogli się tym razem spodziewać?

Na razie jest to seria video-artów. Nie jest to tradycyjne podejście do kina, a czy z tego zbuduję film i na jakiej zasadzie, jeszcze się okaże.

Czyli ten projekt to w tej chwili „work in progress”?


Chwilowo utknęliśmy z nosem w ścianie i czekamy na fundusze. Silesia Film obiecała dać mi pieniądze, ale nic nie dała, więc czuję się oszukany i zadziwiony. Im bliżej miejsca, z którego się wywodzę, tym częściej mnie to spotyka. Na szczęście Urząd Miasta zainwestował w ten projekt i przynajmniej częściowo wykonaliśmy zdjęcia, więc na razie jest to „work with small progress”.

Roman Szczepanek
Ultramaryna
30 maja 2011

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia