Brzydkie kobiety czasem bardziej uderzają do głowy niz ładne*

"Iwona..." - Teatr Śląski w Katowicach

Gdyby przed przeczytaniem "Iwony" ktoś zapytał mnie, o czym jest ta sztuka, odpowiedziałabym, że o "brzydkim kaczątku", które dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności poznaje swojego księcia i zostaje księżniczką Burgunda

Jednak tutaj zaczęły się schody. Co oznacza „burgund” w tytule? Na stronie poświęconej symbolice kolorów czytamy, że „pasuje on do osób zmysłowych, uczuciowych i towarzyskich”, których „siłą są emocje” oraz osobom „lubiącym rozrywki i chętnie sięgających o władzę”. Więc dlaczego rodzina królewska to zbiór zakłamanych kombinatorów, których rozrywek” (przynajmniej niektórych) nie można uznać za nieszkodliwe? Iwona to brzydka, nieatrakcyjna stara panna, a cała aura dramatu jest raczej odpychająca i przygnębiająca? Może autor miała na myśli symboliczną „władzę” Iwony nad sekretami, a nawet umysłami dworu i jego członków? Mając nadzieję, że Attila Keresztes pomoże mi odpowiedzieć na te pytania, wybrałam się do Teatru Śląskiego.

Dramat Gombrowicza opowiada o jednym z najbardziej wyświechtanych tematów: grzechach i słabościach królewskiego dworu, a więc uprzywilejowanych, „nadludzkich” sfer. Centralną postacią jest tutaj Filip (Michał Rolnicki), następca tronu. Znudzony codzienną monotonią książę zaręcza się z dopiero co poznaną na spacerze Iwoną (Agnieszka Radzikowska). Dla niego jest to nadzieja na zerwanie złotych kajdan, w których trzymają go jego rodzice, dla niej… właściwie nie wiemy, co kierują przyszłą królową. Iwona jest bierna, beznamiętna, ale na pewno nie bezuczuciowa – w jej przypadku każda hipoteza jest dobra. Fascynacja? Miłość od pierwszego wejrzenia? Naciski ze strony ciotek? „Tak wyszło”? Dokładnie te same wątpliwości targają rodzicami Filipami, królową Małgorzatą (Anna Kadulska) i królem Ignacym (Grzegorz Przybył). Widząc w Iwonie personifikacje swoich grzechów i głęboko skrywanych tajemnic, nie mogąc znieść jej towarzystwa, postanawiają pozbyć się jej w najgorszy z możliwych sposobów.

Akcja dramatu ma miejsce w jasnym, białym pomieszczeniu, przez którego całą szerokość biegnie czarny pasek. Scenografia (zaprojektowana przez Rumunkę Biancę Imeldę Jeremias) wymusza skupienie się na postaciach. Nie ukrywam, że najbardziej zaskoczyły mnie kostiumy. Zaprojektowane również przez Imeldę Jeremias, są barwnych misz-maszem wszystkich epok i stylów - podczas przedstawienia zauważymy m.in. kryzę, tren, białe boa z piór, gorset i szpilki. Stwarza to wrażenie odrębności i swoistego rozdwojenia, jag by historia o Iwonie miała miejsce we wszystkich epokach jednocześnie. Również sterylne laboratorium mogło być tłem dla każdych czasów.

Kolejną innowacją węgierskiego reżysera jest wprowadzenie na scenę złowieszczego demona, w którego wcieliła się Joanna Wawrzyńska. Choć może "wcieliła się" to za dużo powiedziane - upiór ten pojawia się raz na jakiś czas w czerwonym świetle, mamrocząc słowa w niezrozumiałym języku grubym, szorstkim głosem. Pozbawiona płci zjawa (Wawrzyńska ubrana jest w króciutką marynarkę i grube rajstopy, ale zachrypnięty męski głos wywołuje duży dysonans poznawczy) jest oryginalnym i niepokojącym akcentem, ale spotkałam się też z opinią, że to nachalne podkreślanie "demoniczności" dramatu Gombrowicza.

Właśnie słowo „demoniczność” jest kluczowe dla adaptacji Attili Keresztesa. Aktorzy poruszają się po scenie w dziwnych, ale bardzo wysmakowanych kostiumach, a ich twarze (z wyjątkiem Iwony) „wykrzywia” gruba warstwa makijażu, tworząca jaskrawą maskę. Królowa Małgorzata ma również bujną rudą czuprynę, która skutecznie odbiera jej resztki jakiegokolwiek królewskiego majestatu. Jednak to właśnie ona i jej mąż Ignacy są najbardziej tragikomicznymi postaciami. Królowa, nie mogąc sobie poradzić z „fanaberiami” swojego syna topi smutki w egzaltowanych wierszykach własnego autorstwa (ich recytacja to najbardziej pocieszna scena całej sztuki), a król boi się, że na jaw wyjdzie morderstwo młodej szwaczki, które popełnił razem z szambelanem.

Kluczową postacią dla sztuki jest również Iza. Barbara Lubos stworzył postać na pozór uwodzicielskiej (żeby nie powiedzieć „łatwej”) dwórki, która jednak potrafi oprzeć się księciu, gdy ten próbuje „zdradzić” z nią Iwonę. Z kolei szambelan (Jerzy Głybin) ma na sumieniu prawdopodobnie więcej grzechów niż król i królowa razem wzięci. To on wymyśla plan pozbycia się Iwony, to on zamordował razem z królem szwaczkę, to on wywołuje dworskie intrygi, to on przewodzi gromadą rozchichotanych dam dworu. Jednocześnie spokojnie mógłby być jedną z nich - jest zniewieściały, nosi gorset, czarny lateksowy płaszcz i białe boa na szyi. Aktor nadał mu rysy zdecydowanie antypatyczne, ale nie spłycił szambelana do roli kombinatora. Bohater Głybina jest bardzo sprytny i trochę nieprzewidywalny - pomimo jego quasi-damskiego stroju ani na chwilę nie przestajemy traktować go poważnie.

„Iwona, księżniczka Burgunda” Keresztesa to spektakl specyficzny. Na pewno odstraszy niektórych widzów gotycką otoczką i pewnym efekciarstwem, innych przyciągnie świeżością spojrzenia i bardzo dobrą grą aktorską. Ja z czystym sercem polecam wizję węgierskiego reżysera – tak wysmakowanego i niepokojącego spektaklu nie widziałam już od bardzo dawna.

*tytuł recenzji jest cytatem z "Iwony, księżniczki Burgunda"

Agnieszka Wiśniewska
Dla Dziennika Teatralnego
25 listopada 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia