Bycie aktorem prawdziwie, do bólu, do krańca wnętrza...
czyli zasad i manier teatralnych akapit czwarty.Widzu - siedzisz, patrzysz, wierzysz? Jestem tu dla Ciebie... Aktor
Mój przyjaciel, świetny aktor charakterystyczny i zarazem dusza-człowiek, zaczął prowadzić bloga. Zwykle wspieram duchowo moje Bliskie Byty, postanowiłam przeczytać; była to najlepsza rzecz, którą owej niedzieli zrobiłam! Zwłaszcza „O aktorskim 'udawaniu'"* - jedne z najszczerszych i najważniejszych słów, jakie ostatnio przeczytałam; nota bene zaczynem literackim tego felietonu! Dziękuję Przemku za to, co napisałeś. Dzięki Twoim słowom uzmysłowiłam sobie, ile razy cudze „aktorskie udawanie" mnie, siedzącą na (z pozoru bezpiecznej!) widowni „wywróciło na nice, rozwaliło na atomy"...
„(...) Aktorstwo, to szukanie prawdy. Prawdy o sobie samym i o drugim człowieku. Aktorstwo to bycie sobą, tylko jeszcze bardziej niż w życiu. To bycie sobą znacznie intensywniej, niż na co dzień. To bycie SOBĄ do bólu.(...)To szansa na poznanie SIEBIE do końca(...)"*
Nie zawsze od razu przekonywałam się do czyjejś wizji, stylu, podawania tekstu, pomysłu na role... Bywało trudno, choć wiele takich moich „pomyłek w ocenie" potem powalało mnie na kolana widza, syciło duszę i oko krytyka. Z wiekiem zaczynam coraz bardziej doceniać indywidualizm, pasję, rodzaj „artystycznej zakrętki" w aktorach, których oglądam na scenie. Właśnie ich sceniczny „Święty ogień" (niech mi Romain Rolland wybaczy, pożyczę sobie jedno z jego ulubionych określeń na Twórców) sprawia, że na widowni: kulimy się ze strachu, zastygamy w napięciu, płaczemy, przerażeni bezgłośnie krzyczymy, chwilami zupełnie nieparlamentarnie wyjemy ze śmiechu na cały regulator. Tylko i wyłącznie ich siła przekazu, wejście w rolę, wyobraźnia i empatia przy budowaniu postaci, nadawaniu tekstowi indywidualnych scenicznych ludzkich cech; tylko tyle i aż tyle! Jeśli oddadzą roli i wizji całych siebie, do cna, do krańca – widz to zrozumie, uszanuje, doceni i wróci do teatru... Będzie czekał na więcej; zapamięta chemię widowni, chwilę „prawdy scenicznej", radość, zachwyt i euforię.
Karuzela pamięci zaczęła się kręcić, czemu by się nie przejechać...?* „Wesele", to rocznicowe, hiper-ważne z 29 listopada 1984. Już na zawsze pokocham dialog Stańczyka z Dziennikarzem, wzorcem wszystkich Stańczyków dla szesnastolatki stanie się Roman Kruczkowski. Przestrach połączył z zachwytem w finałowym Chocholim Mazurze przez środek widowni. Ubóstwiana „Opera za trzy grosze" z lutego'86 i bezcenne szczęście odkrywania tekstu i songów. Wiele lat później opowiadałam Andrzejowi Rozhinowi o tym, że gdyby nie ten spektakl, być może nigdy nie odkryłabym magii Berliner Ensemble...! „Moliere czyli zmowa Świętoszków": odkrycie kolejnego nieznanego tekstu ukochanego Bułhakowa, zachwyt nad kostiumami, podpatrywanie rodzenia się tego spektaklu, tej wizji; no i zachwyt nad tańcem Joanny Morawskiej jako Armandy Bejart... Ciekawe, czy Bogusław Linda wróci jeszcze kiedyś do reżyserii teatralnej? Różewiczowskie „Białe małżeństwo", całe to jego skomplikowanie, nagromadzenie, zgęstnienie: w tym wszystkim Teresa Filarska wypowiadająca w finale cztery kluczowe słowa:"Jestem. Jestem Twoim bratem."; klucz, kod, hasło. Odkrycie Pam Gems, czyli „Dusia, Ryba, Wal i Leta" i płacz w chwili samobójstwa Vi. „Biesy" Camus wedle Dostojewskiego ze sceną śmierci Grigoriewa, którą Tomasz Bielawiec zbudował tak, że tamtego przerażenia i wystrzału nie zapomnę. „Romeo i Julia": Jacek Król będący Tybaltem i Szymon Sędrowski jako Merkutio rozłożyli mnie na neutrina...! Chór Tubylców w „Szkarłatnej Wyspie" uwielbianego Bułhakowa i niesamowita metamorfoza pewnej aktorki (nie zawsze potrzebna jest operacja, w teatrze zmianę płci załatwia charakteryzator- cudotwórca!)...
Dla Boga, Wertmannówna stop! Zagalopowałam się, przyznaję, ale to tylko wyłącznie dlatego, że wszyscy ci wymienieni i niewymienieni poprzez należyte podejście do zawodu aktora jako swego rodzaju misji (tak, tak, jest jeszcze coś ważniejszego niż tylko kasa, splendor, seriale i okładki kolorowych gazet!) kiedyś ofiarowali mi bezcenny dar. Czas spędzony na widowni, możliwość zarażenia mnie magią właściwą tylko im, zachwyt nie tylko dla oczu, lecz także bogactwo dla serca, dusz i pamięci...! Warto dla Czegoś takiego zaryzykować, odsłonić się, przejść czasem granicę „samego siebie"? Zawsze!
Na koniec mam dwa pytania; jakżeż chcę wierzyć, że nie są one retoryczne...
Jak wielu dzisiejszych absolwentów wydziałów aktorskich i młodych Aktorów myśli i czuje tak jak mój przyjaciel Przemek Gąsiorowicz? Jak wielu z nich, stojąc na scenie, wnikając w postać, widzi w tym co robi i mówi Widza jako Adresata, Odbiorcę, Współwędrowca przez słowa i sensy spektaklu? Ilu...?!
* http://frocyn4kandydat.blogspot.com/2015/09/o-aktorskim-udawaniu.html
* Tamże....
* Moja karuzela pamięci , oprócz archiwów mojego szalonego mózgu, napędzana była albumem „Przez labirynt zwany Teatr. Od „Wesela" do „Wesela". Teatr lubelski w latach 1985-2006." Lublin 2006