Bycie reżyserem to nie jest dar od Boga
rozmowa z Kubą KowalskimKuba Kowalski to młody reżyser, którego kariera dopiero się rozpoczyna. Być może w piątek, 6 marca, rozpędzi się jego lokomotywa sukcesów. Na chwilę przed premierą jego "Zwodnicy" w Teatrze Wybrzeże rozmawia z Natalią Klimczak.
Natalia Klimczak: Dlaczego zdecydował się Pan wystawić sztukę w Gdańsku?
Kuba Kowalski: Tak naprawdę nie zastanawiałem się długo nad tym, czy chcę wystawiać spektakl w Wybrzeżu. Kiedy po długich rozmowach dostałem zaproszenie, było dość oczywiste, że to dla mnie szansa na zrobienie czegoś ambitnego. To nie był jakiś strategiczny wybór z mojej strony. Po prostu spektakl robi się tam, gdzie jest możliwość, a przy tym to duży i znany teatr, dysponujący dobrymi warunkami i zespołem. Przy okazji od początku było wiadomo, że będę miał możliwość zrealizowania własnej wizji tej adaptacji. Z dramaturgiem Kubą Roszkowskim mieliśmy dużą swobodę ruchu.
Z jakimi trudnościami borykają się młodzi reżyserowie, aby się przebić, dostać szansę, by wystawić swoją sztukę?
To nie jest takie proste, by móc stworzyć swój spektakl. Zazwyczaj trudno jest przekonać dyrektora teatru, by dał szansę młodemu twórcy bez większego doświadczenia. Trudno dostać zielone światło, zostać zaproszonym do realizacji. Reżyser jest to fach, nie dar od Boga. Trzeba się narobić, żeby się wyrobić. Potrzeba czasu i zdobywania doświadczenia, by zacząć dobrze sobie radzić i coś znaczyć w tym zawodzie. Dyrektorzy boją się i wolą powierzać reżyserię twórcom, niekiedy nie oferującym najciekawszego spojrzenia, czy mającym najlepsze pomysły, a tym, którzy po prostu mają już doświadczenie. Trudno jest znaleźć dyrektorów, którzy zaryzykują.
Dlaczego sinolog postanowił zostać reżyserem?
Reżyserem chciałem zostać już w liceum. Zastanawiałem się tylko, czy chciałbym pójść na reżyserię filmową, czy teatralną. Zdecydowałem się ostatecznie na tą drugą, chyba głównie z uwagi na to, że w teatrze jest możliwość bliższej pracy z aktorem. Wiedziałem jednak, że rzadko zdarza się, by ktoś się dostał do szkoły teatralnej zaraz po maturze. Miałem poczucie, że powinienem studiować coś jeszcze, myślałem także o wyjeździe gdzieś na stypendium. Mój wybór padł na sinologię.
Jedyne, co poszło nie według planu to to, że rozpocząłem drugie studia przed ukończeniem sinologii. W efekcie zrobiłem dwa lata na sinologii i wyjechałem na rok do Chin. Kiedy wróciłem, studiowałem jeszcze przez rok, ale sinologia zaczęła mnie męczyć. Zdałem do szkoły teatralnej. Dopiero po jej ukończeniu wróciłem na sinologię i obroniłem dyplom.
Co zadecydowało o wyborze „Zwodnicy” na debiut na deskach Wybrzeża? Zaproponowano Panu to w Teatrze, czy był to Pański pomysł?
Wybór sztuki zaproponowano mi tu, w teatrze. Nie było to jednak tak, że przymuszono mnie do robienia spektaklu na bazie tego tekstu. Oczywiście rozważaliśmy także inne pomysły, ale ostatecznie pozostaliśmy przy „Zwodnicy”. Tekst trafiał w moje zainteresowania. Został tak wybrany, że potrafię wejść z nim w tematykę, która mnie interesuje.
Będąc już po próbie medialnej, sądzę, że w „Zwodnicy” gdzieś uciekła „zerojedynkowość”, która tak wyraźnie była obecna w spektaklu Szymona Kaczmarka. Co w Pańskim spektaklu jest „zerojedynkowe”?
Pytanie co to jest „zerojedynkowość”? Według mnie to radykalna interpretacja tekstu i minimalizm scenograficzny. Oszustwem byłoby jednak mówienie, że to, co się dzieje na scenie nie ma mieć walorów estetycznych, nie ma być przeżyciem wizualnym. Sztuka ma działać nie tylko tekstem, ale i obrazem, światłem. Dla mnie zerojedynkowość nie może też oznaczać bylejakości kostiumów. W tym spektaklu mamy sześć postaci i dwie osoby, które są energią między nimi. To jest teatr, tu musi wszystko współgrać: tekst, kostiumy, światło, scenografia. Zerojedynkowość rozumiem jako grę konwencją z oczekiwaniami widza. Dla mnie oczywiste było w przypadku zerojedynkowości właśnie to, że nie odrabiamy klasycznego tekstu, ale mamy mieć swój unikalny pomysł na radykalne przedstawienie go.
Ostatnie dwie szekspirowskie premiery w Teatrze Wybrzeże kwitowano często słowami „zabrakło Shakespeare\'a w Shakespearze”. Ile będzie Middletona w Middletonie?
„Zwodnica” Middletona należy do czołówki dramaturgicznej. Może to nie jest Shakespeare, ale to naprawdę przepastny, świetny tekst. Nie jest to „Burza” czy „Hamlet”, ale czuć w nim, że pochodzi z czasów świetności dramaturgii elżbietańskiej. Choć bardzo dużo czytałem na temat „Zwodnicy”, to wiem, że nie krępują nas kanony wystawiania tej sztuki. Podczas gdy w wielu krajach to żelazny punkt repertuaru, w Polsce pozostawał właściwie nieznany. Rola Beatrice to, podobnie jak shakespear\'owska Ofelia, wyzwanie dla młodej aktorki. Muszę przyznać, że dość swobodnie poczynaliśmy sobie z dziełem Middletona, wzbogacając go o inne teksty. „Zwodnica” została przefiltrowana między innymi przez prasę kobiecą. Wyszliśmy od pewnej koncepcji na tą opowieść, a nie obowiązku odrobienia tekstu.
Czyli jest to sztuka o współczesnej kobiecie?
Tak, jest to sztuka o współczesnej kobiecie, o stawaniu się nią, konstruowaniu jej osobowości. To okrutna bajka o wchodzeniu w dorosłość. Mam nadzieję, że poczucie humoru zawarte w niej zostanie dostrzeżone. To historia o tym, jak dziewczynka wchodzi w dorosłość. To też historia o tym, jak bardzo mamy zakorzenione w świadomości dwa modele kobiety: świętej i kurwy. Do tego nawiązują plakaty rozwieszone w mieście. W spektaklu pojawia się też choćby wątek przyjaźni damsko-damskiej. Z jednej strony jest Beatrice (Karolina Piechota), która, jak się wydaje, dostaje wszystko co najlepsze, i jej przyjaciółka – Diaphanta grana przez Wandę Skorny. Beatrice i Dipahianta wychowały się razem, ale ta druga pozostaje w tle. Obie próbują się odnaleźć w świecie, w którym żyją, próbują odnaleźć mężczyznę swojego życia. Ich przyjaźń zmienia się w rywalizację.
Istotną rolę w Pańskim spektaklu odgrywa muzyka.
Tak, od początku był pomysł grania muzyki na żywo. Krystian Wieczorek już wcześniej potrafił grac na gitarze, a na potrzeby spektaklu tylko sobie tą umiejętność odświeżył. W spektaklu występują też osoby obdarzone talentem wokalnym. Muzyka, którą wykorzystaliśmy, to głównie sample pochodzące z płyty P J Harvey. Oczywiście były one przetwarzane, upraszczane. To bardziej tzw. rify niż gotowe melodie. Nie chciałem korzystać z nagranych dźwięków, chciałem mieć muzykę na żywo. To tez wynika z zerojedynkowości.
Co chciałby Pan zobaczyć na twarzach publiczności po spektaklu?
Jeśli nie będzie znużenia i będzie refleksja to będzie dobrze. Mam nadzieję, że spektakl nie będzie jednoznaczny i łopatologiczny. Nie mam potrzeby, by prowokować, szargać świętości. Wystarczy mi, jeśli po obejrzeniu „Zwodnicy” widz pozwoli sobie na chwilę refleksji.
Gdańsk to tylko przystanek czy przystań choćby na chwilę?
Nie wiem, to się okaże.
Kuba Kowalski - studiował sinologię na Uniwersytecie Warszawskim i w National Taiwan Normal University w Taipei na Tajwanie, oraz reżyserię teatralną w krakowskiej PWST. Był asystentem m.in.Bogdana Hussakowskiego i Krystiana Lupy. Wyreżyserował, w ramach projektu K.O.3, krótką operę współczesną Ich bin Rita Detleva Glanerta w Hebbel-Theater w Berlinie, Niepokoje wychowanka Törlessa Roberta Musila na deskach Teatru Dramatycznego w Warszawie oraz Manhattan Medea Dei Loher w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. (notka biograficzna - materiały Teatru Wybrzeże)