Byłem patriotą tej sceny!

Rozmowa z Tadeuszem Kijonką

O wszystkim, jak mówi, zdecydował przypadek. Nie planował pozostania na stałe kierownikiem literackim Opery Śląskiej, miał to być tylko epizod, związek przejściowy. Od tamtej chwili minęło 47 lat! To zaiste rekord godny Księgi Guinessa, wydarzenie nie mające precedensu w żadnym innym teatrze na Śląsku, a zapewne i w kraju. Z Tadeuszem Kijonką o półwieczu jego działalnościjako kierownika literackiego Opery Śląskiej w Bytomiu rozmawia Wiesław Konopelska

Opera bytomska stała się dla Tadeusza Kijonki nie tylko miejscem pracy - można rzec przez przesady -jego drugim domem, wielką miłością i ogromną pasją, dla której nie skąpi się czasu i sił. Kochał to miejsce i ludzi, których tu spotykał - żył ich sukcesami i przeżywał porażki. O Operze Śląskiej w Bytomiu wie wszystko. Fenomenalna pamięć pozwala mu w każdym momencie rozmowy przywoływać obsady spektakli, daty, nazwiska artystów - reżyserów, scenografów, śpiewaków i solistów baletu. Pamięta wszystko. Historia Opery Śląskiej nie ma dla Tadeusza Kijonki żadnych tajemnic. Sam jest też jej niezwykle ważną częścią.

Rozmawiamy, przeglądając "dzieło życia" Tadeusza Kijonki - wielką księgę zatytułowaną "Pół wieku Opery Śląskiej 1945-2000". Co i rusz mój rozmówca zatrzymuje się nad kolejnym, "niezwykle ważnym zdjęciem", pochyla się nad postaciami w kostiumach, które bezbłędnie rozszyfrowuje. Wszyscy na tych zdjęciach są dla niego niebywale ważnymi osobami w dziejach tej sceny. Wiedza Tadeusza Kijonki o Operze Śląskiej to nie tylko fakty, premiery, kolejne obsady, to także anegdoty ukazujące czas miniony i charakteryzujące ludzi. To również nieustanne starania o utrwalanie pamięci o tych, którzy tworzyli to zbiorowe dzieło przez tyle lat - od wielkiego Adama Didura począwszy - i rozsławili imię bytomskiej sceny w świecie. To także zdecydowane działania na rzecz stworzenia na Śląsku, w Katowicach - w muzycznym zagłębiu Polski - Teatru Wielkiego Opery i Baletu.

W naszej rozmowie nie może też zabraknąć opowieści o powstawaniu dzieł, do których napisał libretto, jak opera "Wit Stwosz" stworzona wespół z przyjacielem, kompozytorem Józefem Świdrem.

15 marca 2014 roku w Operze Śląskiej odbył się benefis Tadeusza Kijonki. Opowieściom o blisko 50 latach tu spędzonych mogłoby nie być końca. Tego wieczoru nie mogło też obyć się bez ducha poezji autorstwa Benefisanta, pochodzącej z wydanego w ubiegłym roku jubileuszowego wyboru wierszy "Czas, miejsca i słowa".

Jak to było, Tadeuszu, z Twoją miłością do opery. W wieku 31 lat przeciętny młody człowiek - technik mechanik, poeta, absolwent polonistyki, publicysta, nie jest miłośnikiem opery. Przecież zainteresowania te nie miały oparcia w domu, a w "Twoim" Rybniku nie było sceny muzycznej i podobnych tradycji. Wprawdzie Twoje zainteresowania muzyczne łączyły się z nauką gry na fortepianie, ale opera?

- Zawsze interesował mnie teatr dramatyczny, a i w latach szkolnych ocierałem się o scenę. Po raz pierwszy byłem jednak na spektaklu operowym, kiedy Warszawska Opera Objazdowa wystąpiła z "Jankiem" Żeleńskiego w Rybniku, w auli Technikum Górniczego. A to jeszcze lata gdy nawet radia w domu są rzadkością i obywamy się radiowęzłem i - popularnymi "kołchoźnikami".

Miłość do opery od pierwszego... usłyszenia?

- O nie! Ale byłem przecież uczniem rybnickiej szkoły muzycznej zacnych Braci Szafranków, więc także jako uczeń biorący udział w dorocznych popisach - na przykład z "Menuetem" Paderewskiego miałem obycie z muzyką poważną. Tu dodam, że byłem jednocześnie uczniem Technikum Budowy Maszyn Górniczych i - choć nie bez trudu - godziłem praktykę zawodową w fabryce z klawiaturą... Tamtego niedzielnego popołudnia zobaczyłem w auli spektakl, jaki można było wystawić w tych prymitywnych warunkach.

Więc co zdecydowało o Twoich późniejszych związkach z Operą Śląską?

- Po maturze otrzymałem nakaz pracy. Na szczęście znalazłem się w Katowicach, czyli ówczesnym Stalinogrodzie, a nie na przykład w Porębie, czy gdzie indziej w Polsce w ogóle... Miałem już -jako uczeń technikum, pisujący wiersze kontakty z Wilhelmem Szewczykiem, który zainteresował się nie pozbawionym śmiałości ziomkiem i zetknął mnie z młodym środowiskiem literackim. Jako siedemnastolatek, po maturze, znalazłem się wkrótce w Kole Młodych przy miejscowym Oddziale Związku Literatów Polskich. A jednocześnie postanowiłem bywać w teatrze i na koncertach w Filharmonii. A są to lata gdy do Teatru Śląskiego chodzi się na Gustawa Holoubka. Na scenie katowickiej dwa razy w tygodniu występuje wówczas Opera Śląska. Można więc oglądać spektakle operowe w najlepszych obsadach - a śpiewali wtedy Bogdan Paprocki, Andrzej Hiolski, Krystyna Szczepańska, Natalia Stokowacka i Antoni Majak. Dwa pierwsze nazwiska to w przyszłości moje wielkie przyjaźnie. W tamtym czasie, przypominam, dostanie się na spektakl nie było takie proste. Zakłady pracy miały przydziały biletów także za sukcesy produkcyjne. Ponieważ byłem dość elokwentny, w Stalinogrodzkiej Fabryce Sprzętu Górniczego na Załężu, przydzielono mi prowadzenie fabrycznego radiowęzła. Co przerwa śniadaniowa, plotłem coś do mikrofonu. Za to otrzymywałem też w nagrodę bilety do teatru i opery. No i przyszedł dzień, kiedy idę na wspaniały spektakl "Porgy and Bess"! Do dziś pamiętam, że siedziałem na drugim balkonie, w ostatnim rzędzie, przy drzwiach. A potem kolejne spektakle... Chcę powiedzieć, że jak mogłem, nasycałem się kulturą. Było mi wtedy dane podziwiać słynną "Fontannę Bachczysaraju" z Barbarą Bittnerówną, Olgą Sawicką, "Casanovę" ze Zbigniewem Plattem. Wspaniały "Czarodziejski flet" z Majakiem i Paprockim, "Straszny dwór" z Hiolskim, Paprockim, Stokowacka i Szczepańską. Widziałem w tym teatrze "Eugeniusza Oniegina" z Vardi, Hiolskim i Paprockim - lepszych obsad wtedy w Polsce nie było! I nie ma do dziś.

Później, kiedy znalazłem się na studiach w Krakowie, gdzie wprawdzie opery jako takiej nie było, porwały mnie bez reszty teatry. Zaprzyjaźniłem się z Marianem Sienkiewiczem, kolegą z roku, który był fanatykiem teatru, a później długie lata był recenzentem w "Przekroju". No i wtedy stałem się dość obytym teatromanem. Trochę więc w zapomnienie poszły moje zainteresowania operą - nawet wtedy, kiedy wróciłem już do Katowic i znalazłem się w redakcji dwutygodnika "Poglądy" w zespole Wilhelma Szewczyka. Poza jednym przypadkiem, kiedy w Bytomiu wystawiono "Jezioro łabędzie" w świetnej obsadzie: z rozpoczynającymi karierę młodziutkimi solistkami - tańczyły wtedy prześliczne Iwona Wakowska i Joanna Szabelska na zmianę (Odetta-Odylia) i występował znakomity Eugeniusz Jakubiak tancerz o wyjątkowych warunkach. W tym czasie Bytom opuścili już Krystyna Szczepańska, Bogdan Paprocki i Andrzej Hiolski. Pożegnał się z Operą Śląską także Wiesław Ochman. Zespół jest jeszcze nadal mocny, ale już bez tej miary gwiazd.

Na czoło w Twoim życiu wysuwa się Redakcja "Poglądów".

- W Katowicach zawiązał się w tych latach Klub Młodych Twórców grupujący przedstawicieli wszystkich środowisk. Co tydzień kolejna impreza - muzyków, aktorów, plastyków i literatów w Domu Pracy Twórczej przy Warszawskiej 37, a potem do późnych godzin w "Piwniczce", gdzie lały się bruderszafty... No i te spory oraz skrajne opinie. Zaangażowałem się - mając ku temu dyspozycje - w prace organizacyjne. W tym czasie działali i bywali tu Kilar, Górecki, Lachu - słowem cała młodzież artystyczna, jako że modne były hasła integracji. Nikt nie liczył się ze słowami, sądy krytyczne dotykały faktów ale i osób z elity władzy.

No i tak pewnego dnia dowiaduję się, że mam pojawić się w KW u sekretarza propagandy Grygla! O co może chodzić? Wyjaśniło się, że Karol Stryja - wtedy konsultant artystyczny Opery Śląskiej, poszukiwał kogoś do zadań kierownika literackiego. Wystawiano "Orfeusza w piekle" - reżyserował Ladislav Hamśik z Ostrawy, który miał swoją wizję spektaklu, więc trzeba było przerobić tekst, a ponieważ autorami przekładu byli Stanisław Dygat i Janusz Minkiewicz, nie można było naruszyć praw autorskich.

Propozycję przyjąłeś ... i tak zaczęło się.

- Miałem być takim przejściowym kierownikiem literackim na krótki czas - trzy miesiące. No i z nutami na pulpicie pianina korygowałem tekst - parę kupletów do dziś pamiętam. Po czym Stryja zaproponował, żebym, został jeszcze na kilka miesięcy i z końcem sezonu odejdziemy razem. To mi odpowiadało. Ale w maju, przed zakończeniem sezonu, pojawił się nowy dyrektor - Bolesław Jankowski, który miał bardzo dynamiczne plany i prosił, żebym został do końca roku. W porządku - ciągle jednak uważałem, że jest to epizod, więc jako kierownik literacki nie wpisywałem się na afisz. A jednocześnie został ogłoszony ogólnopolski konkurs na libretto operowe, który pilotowałem. Chodziło o pozycję jubileuszową na 25-lecie Opery Śląskiej. To mnie też wiązało.

Twoje zaangażowanie, jak widać, znacznie wykraczało poza wcześniejsze obowiązki kierownika literackiego. W tym czasie pojawił się zbiorowy konflikt. O co poszło?

- Nowy dyrektor - w sprawach operowych bardzo kompetentny, przez kilka lat z kontraktem na Zachodzie - okazał się despotyczny, lubił łamać ludzi. Tylko ze mną jakoś nie mógł sobie poradzić. Operze groził strajk zespołów, które mogły odmówić współpracy. W tym cała czołówka zasłużonych artystów W tę sytuację zaangażowałem się za namową Włodzimierza Hiolskiego-Lwowicza. A że jednocześnie byłem i tu, zaś przez pracę w redakcji działałem w innym środowisku, nie byłem pozbawiony szerszych kontaktów. Z Klubem Młodych Twórców, współpracował, miał nad nim swoistą pieczę Wiesław Kiczan - absolwent Politechniki Śląskiej, działacz partyjny, ale zainteresowany literaturą i sztuką, lwowiak, przyjaciel Wojtka Kilara. Napięcie narastało. Strajk wisiał na włosku. Rozmawiałem z Kiczanem po premierze "Człowieka z La Manchy" w Gliwicach. Powiedziałem o napięciach w Operze - strajk - i to na Śląsku! No nie, wykluczone... W efekcie Jankowski został odwołany i doszło do uspokojenia. Pojawił się natomiast problem z powołaniem nowego dyrektora. Padło na mnie, że mam rozmawiać z Napoleonem Siessem, przecież cztery lata wcześniej odwołanym, który miał przecież już swój świetny epizod pracy w Operze Śląskiej. Teraz był luty 1970 roku.

Jak to określasz, w Operze trwał zapalny stan, wymagający opanowania i dalszej strategii działania. A więc Napoleon Siess ponownie na stanowisku dyrektora... i Ty, jeden z najmłodszych pracowników Opery.

- Zostałem "sztabowcem" tej niestabilnej sytuacji, bez ustalonych do końca zmiennych obowiązków. Decydująca mogła się okazać najbliższa premiera. Po prostu musiał być sukces. W tym samym czasie trzeba byfo zmienić już ustalonych realizatorów "Fausta" Gounoda. Zaproponowałem Mieczysława Daszewskiego i Wiesława Langego. Kierownictwo muzyczne należało do Siessa. Wielkim atutem okazała się choreografia "Nocy Walpurgii" w układzie pozyskanego z Poznania, wkrótce na stałe, Henryka Konwińskiego. Powstał spektakl magiczny, jeden z najpiękniejszych, jakie w życiu oglądałem. Wyobraźnia Langego dała o sobie znać, sprawdziła się zastosowana kurtyna świetlna. No i moment, gdy stary Faust jednym ruchem zrywa z twarzy maskę, zrzuca płaszcz i staje się młodym, uwodzicielskim Faustem - w tej roli porywający Zbigniew Platt. Spektakl był gęsty od pomysłowych efektów. Mieliśmy wtedy dużą orkiestrę i rozbudowany chór. Ach, jak to wszystko brzmiało. Pamiętam, że Małgorzatę śpiewała Marina Christowa - Klimek, drugą była Ewa Karaśkiewicz. Podwójnym Faustem był Platt, Martą - zawsze znakomita Zofia Wojciechowska, w Mefista wcielił się Eugeniusz Kuszyk - świetna obsada. Ten spektakl zmienił całkowicie wyobrażenia o technicznych możliwościach ciasnej bytomskiej sceny. Okazało się, co może twórcza wyobraźnia. Odtąd nic decydowały ograniczenia, ale ambicje.

Ten spektakl zadecydował też o powiększeniu się zakresu Twoich obowiązków kierownika literackiego.

- Od tego momentu, jakby w sposób naturalny miałem znaczący wpływ na kształt inscenizacyjny przedstawień i dobór realizatorów. A jako że do tej pory spektakle grane były wyłącznie w języku polskim, do moich obowiązków należało oczywiście korygowanie tekstów przekładów librett. Kładłem po prostu nuty na pulpicie i sprawdzałem prozodię. Starałem się przy tym spełniać oczekiwania śpiewaków, by w trudnych technicznie miejscach pojawiły się odpowiednie samogłoski. Przy okazji poznawałem tajniki sztuki wokalnej. Pierwszą operą, którą graliśmy w języku oryginału - a to już rok 1980 - była "Cyganeria" wyreżyserowana przez Lecha Helwiga-Górzyńskiego. Trzy lata później wprowadzi na scenę słynne "Nabucco".

"Faust" byl więc dla Ciebie przełomowym momentem.

- Odtąd do mnie w znacznym stopniu należała opieka nad kształtem scenicznym premier. Napoleon Siess, wybitny dyrygent, artysta dysponujący czujnym instynktem teatralnym, darzył mnie zaufaniem, więc stałem się jego oddanym doradcą programowym i artystycznym. Także w sprawach kadrowych i obsadowych. W tym też czasie przeczytałem gdzieś, że dyrektorka Szkoły Baletowej w Warszawie - znakomita Barbara Kasprowicz myśli o zajęciu się w większym stopniu choreografią. No to ruszyliśmy z Siessem do Warszawy. Po naszej namowie Baja przyjechała do Bytomia, żeby przygotować premierę"Giselle", a potem we wznowionej obsadzie balet "Don Kichot" Minkusa. Te dwa spektakle po odmłodzeniu i wzmocnieniu zespołu stały się przełomem dla przeżywającego kryzys baletu Opery Śląskiej. I tak co premiera to sukces, cała seria wydarzeń zauważonych w Polsce.

Za kadencji i Napoleona Siessa i Twojej w Operze Śląskiej pojawiały się często dzieła kompozytorów współczesnych: "Jutro" Tadeusza Bairda, "Medium" Menottiego, Józefa Świdra "Wit Stwosz" i "Bal baśni" z Twoim librettem.

- "Jutro" widziałem na festiwalu w Poznaniu. Dramat muzyczny arcytrudny o najwyższych ambicjach. Wystawienia w Bytomiu podjął się pozyskany prze mnie Bohdan Hussakowski, którego znałem jeszcze z czasów krakowskich. Scenografię opracował mój kolega z "Poglądów" Jerzy Moskal.

Potrzebne też były odpowiednie głosy...

-Wystąpiła wspaniała Krystyna Szostek-Radkowa jako Jessica. "Jutro" stało się pokazowym spektaklem. Do tego stopnia istotnym, że rejestracja telewizyjna została oparta nie na przedstawieniu warszawskim, ale naszym, bytomskim i była prezentowana w Pradze!

Z dzieł najnowszych wcześniej był Twój "Wit Stwosz".

- Grany 36 razy, w tym na Panoramie Kultury XXX-lecia w Warszawie i na Festiwalu Maryjskie Lato w Lubljanie. To był na pewno sukces. A mogło być ich znacznie więcej, lecz rozpadły się wieloosobowe obsady.

Wcześniej pojawiła się słynna "Aida" - "złote przedstawienie"!

- Złota było tu pełno. Niezwykła była scenografia: bo też fascynującą przestrzeń zbudował Lange. A głosy, co za głosy.... W obsadzie Radamesa dwa tak potężne bohaterskie tenory jak Józef Kolesiński i Bolesław Pawlus. Odkryciem okazały się całe w "płynnym złocie" sceny zbiorowe. Arcymuzykalna i urodziwa Czesława Fijałkowska jako Amnesis, miała niebawem osiąść w Szwecji. W tej partii gościły u nas Krystyna Szostek-Radkowa, Krystyna Sczepańska i Aleksandra Imalska z Poznania. A w partii tytułowej - wszystkie najlepsze polskie Aidy - z Bożeną Kinasz - Mikołajczak i Barbarą Zagórzanką. Ten spektakl w ogóle stał się okazją do prezentowania w przedstawieniach gościnnych najświet-niej szych polskich śpiewaków chociażby tenorów - stale bywali tu Stanisław Romański czy Roman Węgrzyn.

Za sprawą Twoich podpowiedzi w Bytomiu pojawiło się wielu znakomitych realizatorów.

- Jedną z moją podpowiedzi była Olga Lipińska, która zrealizowała trzy spektakle: "Cosi vantutte", "Czarodziejski flet" i "Don Pasquale". Za moją poręką w repertuarze znalazł się "Król Roger" w realizacji tej miary inscenizatora co Ludwik Rene.

Podobnie wśród autorów scenografii - też ścisła czołówka.

- O tak! Był wspaniały Marian Kołodziej, byli Krzysztof Pankiewicz i Ewa Starowieyska. Siess potrafił ryzykować. I zaufał mi. Wiedział, że jestem tak silnie związany z potrzebą sukcesu tej Opery, że nie kierują mną żadne inne motywy.

Ale też ilość premier była inna, niż obecnie.

- Graliśmy 4-5 premier w sezonie! A to oznaczało, że wszyscy artyści byli wykorzystani i są w pełnym rozruchu.

Wracając na chwilę do programów, które towarzyszą spektaklom - to są całe opracowania, znakomite teksty znanych literaturoznawców, muzykologów, historyków, rozmowy z realizatorami.

- Zawsze starałem się, żeby programy miały charakter zbioru esejów na dany temat.

W Twojej pracy kierownika literackiego zbliżamy się do lat 80.

- To był taki rok konfrontacji, w którym wszystko trzeba było zburzyć pod napięciem wydarzeń politycznych, bez względu na koszty własne i kondycję placówki. Najpierw dochodzi do konfliktu kilkorga młodych solistów z Ewą Karaśkiewicz i Markiem Moździerzem na czele, akurat faworyzowanymi ponad miarę. Chodziło o wyrzucenie Siessa. Pewnego dnia przyjeżdżam do Bytomia, a Siess siedzi przy biurku i pot mu spływa z czoła. W ręku trzyma telefon - dzwoni Hubert Grajek - ówczesny dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego, a że jest włączony głośnik, słyszę, jak mówi Siessowi, że ten nie ma w tej sytuacji wyjścia i musi złożyć dymisję. Sygnalizowałem gestami Siessowi, żeby nie podejmował takiej decyzji. I spowodowałem, że do Grajka wybrali się wnet Bolesław Pawlus i Józef Homik - czołowi soliści, którzy mieli spory mir w zespole. W tym stanie rzeczy konieczne jest zebranie załogi z udziałem dyrektora Grajka. Zredagowałem pismo informujące o sytuacji i o tym, że grupa solistów chce doprowadzić do zmiany dyrekcji, które rozwiesiłem w gablotkach.

Stanąłeś w ten sposób na czele operowej "rewolucji".

- Zebranie się odbyło w Sali teatralnej. Ja w upatrzonym momencie też zabrałem głos.

W efekcie doszło do paraliżu inicjatorów konfliktu i opanowania sytuacji. Skończyło się tym, że załoga zaczęła prosić Siessa, żeby został. Siess nie był jednak zbyt skłonny do tego, bo sytuacja stała się honorowa. W wyniku konfrontacji parę osób odeszło. Na marginesie dodam, że między innymi dlatego zszedł z afisza "Wit Stwosz", bo zdekompletowała się obsada. Dyrektor Siess ocalał, zapłacił jednak za to wysoką cenę bo zaczęła się poważna choroba serca i konieczna okazała się operacja. Już nie poprowadził oczekiwanego "Czarodziejskiego fletu", a szlifował tę wymarzoną premierę do perfekcji.

W 1983 roku ma miejsce historyczne wydarzenie: premiera "Nabucca".

- Nigdy po 1968 roku nie można było wystawić tego dzieła po polsku: absurdalny zarzut syjonizmu. Lecz nagle zelżała cenzura. Były jednak skojarzenia niewygodne. Zapadła więc decyzja: gracie po włosku. I stało się: wydarzenie niebywałe i bez precedensu - "Nabucco" przeszło przez wszystkie sceny polskie, zdobyło wszystkie możliwe nagrody! Na widowni, kiedy wybrzmiewało "Va pensiero" unosiły palce w znaku "V". Za sprawą "Nabucca" Opera Śląska stała się w tym czasie najpopularniejszą polską sceną. Kilkaset przedstawień na scenach zachodniej Europy ma swoją wymowę.

Ale na trasie pojawiają się również Kanada i USA!

- To była wyjątkowa okazja - możliwość zagrania "Halki" w Stanach Zjednoczonych. Siess był szczęśliwy. Słynny impresario Wojewódka potwierdził zaproszenie, ale na dofinansowanie nie było pieniędzy.

Tak się jednak stało, że wcześniej zostałem posłem i byłem w stanie "wydeptać" potrzebne ministerialne dofinansowanie. To był w ogóle pierwszy wyjazd polskiej opery za "wielką wodę".

Niedługo po powrocie, 26 listopada 1986 roku, w trakcie próby do "Halki" Siess zasłabł w kanale orkiestrowym. Ta śmierć była wstrząsem. Akurat w dniu pogrzebu Józef Homik - Jontek z "amerykańskiej" Halki i Jerzy Mechliński - Janusz, odbierali w Warszawie nagrodę Ministra Spraw Zagranicznych dla Opery Śląskiej za zasługi w upowszechnianiu kultury polskiej w świecie. I tego oczekiwanego wyróżnienia Napoleon Siess już nie doczekał

Wiele uwagi poświęcałeś też wyławianiu pięknych głosów, można rzec, że stałeś się ich gorliwym kolekcjonerem.

- Byłem i pozostałem patriotą tej sceny - sceny, która nigdy nie miała swoich mecenasów, odpowiedniego budynku, bo i na miejscu nie bardzo kogoś obchodziła. Słowem - zawsze biednie i pod prąd. Stad tak wielkie znaczenie ma klasa solistów, jakość zespołu.

Nigdy nie przypuszczałem, że do tego stopnia pochłonie mnie opera, nawet jeśli chodzi o budowę zespołu. Wielu artystów, którzy znalażli się w Operze w latach 70. i 80., to były osoby, które ja odkryłem i pozyskałem. Na przykład Józef Homik - usłyszałem go w "Tele-Echu" w TVP. Co za głos, kto to jest? W końcu - udało się do niego dotrzeć poprzez... sekretarkę z "Poglądów", szkolną koleżankę Ireny Dziedzic, która ten program prowadziła. I nagle mamy tenora, którego nam wszyscy zazdroszczą - gdyby nie stan wojenny mógł być solistą MET. Byłem od lat w dobrych kontaktach z profesor Heleną Łazarską, która wcześniej rekomendowała nam Włodzimierza Skalskiego. Dzięki niej pozyskaliśmy Jerzego Mechlińskiego znakomitego barytona z Gdańska, którego skusiłem na moje katowickie mieszkanie. Był to wkrótce jeden z czołowych polskich barytonów, wspaniały także scenicznie. Czy trzeci głos z mojego "naboru" - fenomenalny bas Romuald Tesarowicz. Jego głos objawił się w pierwszym konkursie Didura, gdy młody śpiewak wystąpił jeszcze w mundurze żołnierza. Wtedy przepadł, bo artystycznie był jeszcze dość surowy, ale... byliśmy odtąd w kontakcie. Za moją namową i po spotkaniu w Warszawie przyjechał na Śląsk i zaangażował się w Operze Śląskiej. Tak rozpoczęła się jego kariera, wkrótce międzynarodowa. Miałem "dobre ucho" i potrafiłem... zarzucić wędkę (tu sprawdziły się moje niegdysiejsze pasje wędkarskie - śmiech).

Do sporego bloku Twoich zadań (bo nie obowiązków) trzeba dopisać jeszcze jedno: uporczywe starania o podjęcie budowy Teatru Wielkiego Opery i Baletu w Katowicach.

- Zawsze byłem zaangażowany w tworzeniu opinii o Operze Śląskiej jako placówce skrzywdzonej, która nie doczekała się tego, na co zasługuje - przez szereg lat powojennych pierwsza scena operowa w kraju. W związku z tym robiłem wszystko, nie tylko jako kierownik literacki, żeby wyeksponować element niesłychanie ważny: element tradycji i legendy Opery Śląskiej, która rodzi się kiedy trwa jeszcze wojna, a tworzy ją od podstaw do dziś największa legenda polskiej wokalistyki w skali światowej Adam Didur. W premierze "Halki" 14 czerwca 1945 roku na katowickiej scenie śpiewają jego lwowscy uczniowie: Lesław Finze i Wiktoria Calma.

Nowy gmach - obiecał to Didurowi ówczesny wojewoda śląsko-dąbrowski generał Aleksander Zawadzki - miał stanąć jeszcze przed rokiem 1950 w Katowicach w miejscu, gdzie zbudowano budynek Związków Zawodowych. Lecz już w następnej kolejności, w pierwszej pięciolatce, miał powstać w stolicy województwa Teatr Wielki Opery i Baletu, lecz wnet wyparł ten projekt Pałac Kultury Zagłębia, jako że Zawadzki chciał doposażyć rodzimą Dąbrowę Górniczą. Trzecią lokalizacją Teatru Wielkiego przewidywano w miejscu, gdzie stoi dziś Spodek. Piękny projekt z konkursu - i znowu nic, I tak na fali rozczarowania doszło do odejścia kolejnej fali wielkich solistów, a są pośród nich Andrzej Hiolski i Bogdan Paprocki najświetniejsi polscy śpiewacy tego czasu.

W latach 70., na propagandowej fali budowy Drugiej Polski, pojawiła się z kolei idea Centrum Kultury, które miało zostać wzniesione naprzeciwko parku Kościuszki, w rejonie Hali Parkowej. To miał być największy obiekt w tej części Europy z dwiema scenami i salą baletową. A jednocześnie miały powstać trzy sceny satelitarne w Tychach, Gliwicach i w Zagłębiu. Utopia, i gigantomania. Dziś nikt nawet nie wie, gdzie się podziała dokumentacja - w sumie tony projektów. Tymczasem powstały duże teatry z nowoczesnym wyposażeniem w Bydgoszczy, w Gdyni i w Kielcach, a ostatnio w Krakowie i Białymstoku, gdzie zbudowano nawet teatr wielki dla Opery Podlaskiej, której jeszcze w tym czasie nie było. Podjąłem działania w celu skupienia grupy inicjatorów budowy Teatru Wielkiego w Katowicach, która wystąpiła z listem - memoriałem do władz Katowic. A byli w tym gronie m.in. Krystyna Bochenek, sędziwy już Bogdan Paprocki i Wiesław Ochman. Doszło do dwóch spotkań sygnatariuszy listu z prezydentem Piotrem Uszokiem. Później prezydent Piotr Uszok podczas jubileuszowego koncertu z okazji 90. rocznicy urodzin wręczył Bogdanowi Paprockiemu uchwałę Rady Miasta o podjęciu działań zmierzających do powstania Teatru Wielkiego, który ma stanąć pomiędzy salą koncertową NOSPR-u a Muzeum Śląskim, w miejscu do tej chwili "nietykalnym". Ale co okaże się faktem potwierdzi przyszłość, choć po fatalnych doświadczeniach nie ma co kryć obaw.

Za Twoje powołanie można uznać też dokumentowanie historii i legendy narodzin Opery Śląskiej.

- Moją misją stało się udokumentowanie dziejów Opery Śląskiej. Co robić, żeby ta legenda żyła. A byli tu u początku z wielkich - najwięksi: Wiktoria Calma, Andrzej Hiolski, Lesław Finze, Barbara Kostrzewska, Franciszek Arno, Bogdan Paprocki, Franciszka Denis-Słoniewska, Antonina Kawecka, Natalia Stokowacka, Krystyna Szczepańska, Wacław Domaniewski, Antoni Majak, Zbigniew Platt, w latach późniejszych Krystyna Szostek-Radkowa, Wiesław Ochman, Andrzej Saciuk, Henryk Grychnik, Sławomir Żerdzicki... A jakie nazwiska w kolekcji tancerek i tancerzy!... Wracałem co raz do tych postaci i jubileuszy, rocznic i wystaw. Tak otwieraliśmy w Operze kolejne sale śpiewu ich imienia, place miejskie, przygotowywałem publikacje i ekspozycje historyczne. Na jubileusz 55-lecia Opery przyjechały dwie pierwsze Halki: z Rzymu Wiktoria Calma i Jadwiga Lachetówna, była zawsze wierna Stokowacka, byli Hiolski i Paprocki! Dbałem z niesłabnącą troską, żeby w murach ostał się duch tych największych z wielkich. I tak pojawiły się miejsca pamięci i portrety.

Czasy dyrekcji Tadeusza Serafina są inne niż te minione.

- Kadencję Tadeusza Serafina - ucznia Siessa, charakteryzuje niespotykana dotąd aktywność związana z wyjazdami opery za granicę. To już nowa epoka Europy otwartych granic. Od połowy lat 90. zespoły spędzają całe tygodnie w krajach Zachodu zarówno w prestiżowych ale i mniejszych teatrach operowych. A co tournee to promocja bytomskiej sceny operowej. Spośród polskich zespołów najczęściej za granicą od lat występuje właśnie Opera Śląska. Spektakle przygotowywane są także pod kątem ich mobilności, co także jest doceniane przez artystów związanych z Operą.

Zawsze mam wrażenie, że tę księgę, która leży na stole przed nami, mógłbyś napisać z pamięci! Nazwiska, daty, obsady, zdarzenia, anegdoty... niebywała pamięć o faktach, ale nade wszystko o ludziach. Jest w niej, tej księdze, taki pyszny fragment o hierarchii obowiązującej' w operowym bufecie...

- ... tego miejsca już nie ma - tak, strawił je pożar. Dlatego dbajmy o pamięć póki trwa.

Wiesława Konopelska
Śląsk
6 maja 2014
Portrety
Tadeusz Kijonka

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...