Bywam kobietą
rozmowa z Markiem RachoniemZ Markiem Rachoniem - aktorem Teatru Śląskiego w Katowicach rozmawia Magda Raczek - redaktor Forum Młodych Krytyków Dziennika Teatralnego
Magda Raczek: Jaka jest Pana definicja aktorstwa?
Marek Rachoń: - Aktorstwo to rzemiosło, jak każde inne, jak stolarka na przykład. Jeśli ma się tego świadomość i wiedzę, jak budować pewne rzeczy, to nie potrzebne jest zamykanie się, żeby w cierpieniu robić sztukę.
Co w zawodzie aktora jest ważniejsze: talent, warsztat, szczęście?
- Talent mają wszyscy, którzy są w teatrze. Najważniejszy jest warsztat, bo od tego się zaczyna. Jak się nie ma warsztatu, a ma się talent, to niewiele się zrobi. Bez szczęścia z kolei w ogóle nic się nie zrobi.
Jest Pan nie tylko aktorem, ma Pan jeszcze dodatkowe wykształcenie, o którym mało kto wie...
- Moje drugie wykształcenie to logopedia, ze specjalnością balbutologopedia, czyli praca z jąkającymi się. Wybór takich studiów wynikł z chęci nauczania wymowy. Po prostu ja sam chciałem osiągnąć najwyższy stopień poprawności mówienia i emisji głosu, może dlatego, że zawsze miałem problemy z tym drugim. Teraz sporadycznie pracuję w tym zawodzie. Czasami prowadzę warsztaty dla nauczycieli, jak należy mówić, żeby nie męczyć głosu. Otwiera się też nowa perspektywa, bo od września ma ruszyć przy Teatrze Śląskim Studio Aktorskie i Roman Michalski zaproponował mi, żebym tam prowadził zajęcia z dykcji dla młodych studentów, co bardzo mnie cieszy. Tak więc na coś może te studia się przydadzą.
Pracował Pan już wcześniej jako nauczyciel?
- W liceum Batorego w Chorzowie prowadziłem raz w tygodniu warsztaty emisyjno - dykcyjno - artykulacyjne. Organizowałem takie warsztaty dla nauczycieli w Zabrzu, Katowicach, w Elblągu.
Czuje Pan powołanie pedagogiczne?
- Nie mam powołania takiego stricte pedagogicznego, czy poczucia, że kogoś wychowuję. Ale cieszę się, że mogę przekazać tę wiedzę, czy “wiedzkę” na ten temat.
Czy wymowa jest dla Pana ważną stroną aktorstwa?
- Ja wiem, czy to w ogóle jest związane z aktorstwem? To taki mój konik, takie hobby. Ja się trochę snobuję, żeby dobrze mówić prywatnie.
To ciekawe, że miał Pan problemy z wymową, bo jest Pan jednym z nielicznych aktorów młodego pokolenia, który mówi tak poprawnie i wyraźnie.
- To jest kwestia praktyki, ja bardzo dużo nad tym pracowałem. Przed Szkołą Teatralną byłem na konsultacjach na PWST w Warszawie i jedna pani mi powiedziała:“Jesteś nie głupim chłopcem, wiesz, o czym mówisz, ale niestety masz nieuleczalną wadę wymowy”. Nie wiem, o co jej chodziło, bo ja właściwie nie miałem żadnej wady wymowy.
Wiedział Pan od początku, że chce iść do Szkoły Aktorskiej?
- To jest głupie, bo ja się nakręciłem już w liceum, że chcę zostać aktorem. Pracowałem bardzo dużo, chodziłem na zajęcia ze śpiewu i z tańca, bo z tańcem miałem największe problemy. To był koszmar, bałem się, że przez ten taniec się do szkoły nie dostanę. Miałem potem już w szkole straszne problemy z tego powodu.
To znaczy?
- Oblałem taniec na pierwszym roku, dostałem 2 za to, że nie umiałem tańczyć oberka. Już myślałem, że mnie wyrzucą ze szkoły, ale pozwolili mi poprawiać i dostałem 3+. Na trzecim roku tańczyłem już w teatrze, więc coś tam widać podretuszowałem.
Do szkoły udało się Panu dostać za pierwszym razem.
- To oczywiście kwestia szczęścia, ale i pracy, bo ja od drugiej klasy liceum jeździłem na Ogólnopolskie Konkursy Recytatorskie. Nawet wygrałem ten konkurs na ogólnopolskim szczeblu, jak byłem w trzeciej klasie liceum.
Co Pan wtedy recytował?
- Mówiłem fragment “Pornografii” Gombrowicza - wtedy to był mój ulubiony autor, i “Świętego Jana od krzyża” - taki wiersz o tęsknocie za Bogiem.
Chciałby Pan jeszcze wrócić do Gombrowicza i zagrać w jakiejś jego sztuce?
- Tak, marzę o tym. W ogóle pierwszy spektakl, który grałem w zawodowym teatrze, to było “Ferdydurke” w reż. Ryszarda Majora. Zawsze chciałem zagrać Józia, albo Miętusa, no i oczywiście w “Ślubie”.
Już w `94 roku zadebiutował Pan na deskach szczecińskiego Teatru Polskiego, jak się Pan tam znalazł?
- Chodziłem do Szczecina do liceum i aktywnie działałem. To tak zazwyczaj jest, że jak się czegoś bardzo chce, to to się dostaje. A ja próbowałem coś robić w teatrze, recytowałem, trochę się kolegowałem z aktorami z Teatru Kana . To właśnie Zygmunt Duczyński - dyrektor Kany powiedział mi, że jest jakiś nabór do Polskiego. Poszedłem tam i dostałem rolę. Potem grałem tam jeszcze w zastępstwie postać Czarnego Kruka w “Czerwonych nosach” Petera Barnes`a w reż. Nurkowskiego.
W Szkole Aktorskiej debiutował Pan po raz kolejny.
- W “Śnie nocy letniej” grałem jednego z sześciu Elfów w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Tańczyliśmy dwa układy taneczne, bez tekstu. Tam poznałem panią Niesobską, z którą teraz pracowaliśmy przy “Trainspottingu”, straszna była z niej zołza, nienawidziliśmy jej.
Zmieniła się choć trochę?
- Trochę tak. Teraz już w teatrze nie mogła tak na nas krzyczeć.
Co robił Pan na dyplomie?
- Grałem Jana w “Ślubach panieńskich”. Nienawidziłem tej roli, ale tak to sobie Machulski wymyślił. Poza tym grałem jeszcze dwa dyplomy: u Jacka Papisa “Euklides był osłem, albo tajemnica sardynki” Themersona i jeszcze jedną rzecz w spektaklu muzycznym. Pamiętam moją pierwszą pozytywną recenzję: “na brawach schodzić będą...”- i tu były wymienione trzy albo cztery osoby i ja między innymi. Byłem bardzo dumny z tej recenzji.
Kto był dla Pana największym autorytetem w szkole?
- Najwięcej się nauczyłem od Zofii Petri i od Michała Pawlickiego, oboje już świętej pamięci.
Czemu wybrał Pan Łódź?
- To było niesamowite, bo chciałem zdawać do Wrocławia, już wysłałem papiery i pojechałem do Częstochowy na konkurs “Sacrum w literaturze”. Po konkursie podszedł do mnie jakiś aktor z tamtego teatru, nie wiem, jak się nazywał, chętnie bym się z nim spotkał dzisiaj. On skończył Łódź, powiedział mi:“zdawaj do Łodzi”. Następnego dnia wsiadłem w pociąg i zawiozłem papiery do Łodzi.
Co Pan szczególnie wspomina z egzaminu?
- Po drugim etapie, mieszkaliśmy w akademiku, byli tam też studenci po 1 roku. W nocy przyszedł do mnie strasznie pijany Bartek Świderski, i mówi: “Rachoń, rozmawiałem z Machulskim, jesteś w szkole”. Oczywiście nie uwierzyłem mu, bo człowiek był w takim amoku egzaminacyjnym, który trwa 10 dni. Okazało się, że to prawda. Jak wróciłem do domu, zadzwoniłem do szkoły, żeby się upewnić, ale nadal nie wierzyłem. Dopiero, jak przyszło ze szkoły zawiadomienie, dotarło do mnie, że to prawda. Bo to było coś, jak spełnienie największego marzenia życia, coś do czego dążyło się zawsze, coś czego się chciało. Nagle to się zdarza i nie można w to uwierzyć.
A szkoła to rozczarowanie czy spełnienie?
- To trudne pytanie. Spodziewałem się czegoś innego, że będzie większa atmosfera pracy, a tego nie było. Brakowało mi u profesorów pasji, nauki, przekazywania wiedzy, czasami nawet podstaw warsztatu, bo aktorstwo można porównać z każdą inną dziedziną nauki, w której są określone reguły. Wszyscy, którzy się dostali, mieli talent i wszyscy mogli zostać świetnymi aktorami, tylko chodziło o zdobywanie podstawy warsztatu, bo ileż niewidomy może chodzić po linie?!
Uczyli was aktorstwa telewizyjnego i filmowego?
- To, że to szkoła filmowa, to tylko ułatwienie pod kontem znajomości kilku reżyserów, którzy nas zapraszali do swoich etiud, filmów. Czasem to procentowało, bo jak się ktoś zaprzyjaźnił z reżyserem, to zostawał jego mężem albo żoną. Do dziś widzę koleżanki, które grają reklamówki u swoich chłopaków, ale nie zdradzę nazwisk. Mieliśmy też taki przedmiot, jak praca z kamerą.
Ma Pan na koncie kilka doświadczeń telewizyjnych i filmowych, czy szkoła jakoś Panu pomogła w tej formie pracy?
- Nie, nie pomogła. Ja chyba nie jestem fotogeniczny - od tego trzeba zacząć, nie wyglądam dobrze w kamerze. W sumie zagrałem epizod w “Syzyfowych pracach” i w debiucie Jacka Filipiaka “Zerwany”. Film ten ma być niedługo w telewizji, na co czekam z niecierpliwością.
Zdradzi Pan jakieś szczegóły?
- Gram tam chłopaka z Domu Poprawczego, który jest molestowany, poniżany i bity przez kolegów. W każdym środowisku jest taki ktoś do bicia i ja mam właśnie taką rolę.
Mogliśmy niedawno Pana oglądać w teatrze telewizji pt.“Śmiech w ciemności” w reżyserii F. Bajona.
- A to nie ma o czym mówić... Bajon robił teatr telewizji w Katowicach i do epizodów zaangażował aktorów z najlepszego teatru na Śląsku.
Uważa Pan Teatr Śląski za najlepszy teatr na Śląsku?
- Tak, tak uważam.
Z jakiego powodu?
- Są tu najlepsi aktorzy. I to mi wystarcza.
Kto wg Pana jest najlepszym aktorem?
- Nie mogę powiedzieć, kto jest najlepszy, ale mogę wymienić aktorów, od których się najwięcej uczę: Adam Baumann, Violka Smolińska, Grzesiek Przybył, Andrzej Warcaba, Jurek Głybin, Ala Chechelska (moja miłość teatralna, platoniczna oczywiście), Wiesław Sławik, Krystyna Wiśniewska. Pewnie pominąłem paru.
Chciałby Pan zagrać jeszcze w jakiejś produkcji telewizyjnej lub filmowej?
- Pewnie, że bym chciał. Nie będę oszukiwał, że nie chcę grać w filmach...
Lub serialach...
- Z czegoś trzeba żyć, jakby zaproponowaliby mi rolę w serialu, to bym pewnie przyjął. Chociaż gdybym miał alternatywę, albo musiałbym zrezygnować z teatru, to bym się grubo zastanowił. Ale nie wahałbym się nawet w reklamówce zagrać, bo to jest po prostu mój zawód. Po co się zamykać?
Jest Pan otwarty, dużo Pan działa, zajmuje się również kabaretem...
- Zainteresowanie kabaretem wyrosło z tego, że mieliśmy premierę “Kitty Kerguleny”- bardzo dobrego kabaretowego spektaklu, który dyrektor Tosza zdjął cichcem, co było bardzo nie fair. Nam powiedziano tylko, że granie jest zawieszone, a dekoracje zostały pocięte. Tekst do tego napisał Darek Rzontkowski. Szkoda było z tego rezygnować, bo to jest świetny materiał. Potwierdziłem to tym, że dostałem nagrodę we Wrocławiu na PPA właśnie za piosenkę, która pochodziła z tego spektaklu. Pomyślałem, że trzeba pociągnąć to dalej. Skontaktowałem się Darkiem z inicjatywą stworzenia kabaretu z jego tekstów. Bardzo w nie wierzę, są bardzo inteligentne, nie dla każdego.
To nie tylko inteligentne, ale bardzo absurdalne teksty, o specyficznym poczuciu humoru...
- Tak, ale w takim Kabarecie Starszych Panów też są absurdy np. jak Gołas śpiewa, że w dzień jest liryczny, romantyczny, a w nocy staje się potworem. Absurd totalny.
Czy forma kabaretu, piosenki kabaretowej jest Panu bliska?
- Podobają mi się piosenki kabaretowe, ale inteligentne i dobrze napisane, zwłaszcza te stare, ale ich nigdy nie zaśpiewam, jak Michnikowski, czy Gołas. Właśnie Rzontkowskiego uważam za równego talentowi Wasowskiego i Przybory. Wierzę, że z jego tekstów można zrobić kabaret na poziomie artystycznym tej miary. Poza tym w piosence kabaretowej można dużo ukryć, nadrobić ekspresją aktorską...
Mówi Pan o sobie: “aktor usiłujący śpiewać”. To jakaś forma kokieterii?
- Nie, po prostu nie śpiewam dobrze. Mimo to, szukam swojej drogi i wierzę że mi się w końcu uda.
Ale przecież dostał Pan kilka nagród: jest Pan laureatem Nagrody im. Waligórskiego na XXIV Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, został Pan wyróżniony na XXX Zamkowych Spotkaniach “Śpiewajmy poezję” w Olsztynie...
- Chodzi o to, że jak się czegoś nie umie, to trzeba robić tak, żeby wszyscy myśleli, że się umie...taka jest moja metoda. Pokazuję tylko to, co potrafię i dzięki temu może parę osób udało mi się oszukać...
Jak się teraz czują jurorzy konkursu wrocławskiego, którzy przyznali Panu nagrodę?!
- Akurat to zrobiłem zawodowo. Zaśpiewałem tam “Rio”, piosenkę z “Kitty” i nagrodę dostałem całkiem słusznie. Oprócz Janusza Radka, który był bezkonkurencyjny, wszyscy śpiewali piękne piosenki, pięknym głosem, no ale ileż można? A tu przyjechał taki mały chłopaczek i wszystkich rozbawił. Teraz zamierzam jechać do Wrocławia z zupełnie czymś innym. To będzie śmieszny tekst Rzontkowskiego o bezrobotnym, w aranżacji “hiphopowo - postrockowo - popowej” - tak twierdzi mój muzyk - ja nic z tego nie rozumiem. Czegoś takiego nie było we Wrocławiu. Może to będzie strzał w dziesiątkę? Bo przecież trzeba iść z duchem czasu, nie można śpiewać ciągle tego co było, jechać standardami piosenki aktorskiej, jakie były dwadzieścia lat temu, a cały czas te standardy królują.
A co Pan śpiewał w Olsztynie?
- Śpiewałem “Wiatrak”, właśnie dostaliśmy z Sanockim trochę pieniędzy i jesteśmy po nagraniu singla, ale w innej aranżacji, z kontrabasem, pianem elektrycznym i perkusją Arka Skolika. Jestem bardzo dumny, że udało nam się go pozyskać. Chłopcy zagrali pięknie, jak jazzowi amerykańscy czarnoskórzy muzycy.
Nagrał Pan kilka lat temu płytę z piosenkami Brela.
- To było moje pierwsze doświadczenie. Miałem szczęście, bo przyszedłem do teatru do Zabrza zaraz po studiach i chciałem coś robić. Gdy byłem w liceum, obejrzałem z siedem razy spektakl Augustynowicz z tekstami Brela. Potem śpiewałem Brela w szkole i wymyśliłem, żeby to opracować. Zrobiłem tego Brela w jakimś Domu Kultury w Zabrzu i przyszedł człowiek, któremu to się spodobało, znalazł pieniądze na wydanie płyty. I od tego się zaczęło moje śpiewanie. Poznałem Wojtka Sanockiego - pianistę, aranżera, z którym do dziś współpracuję, dobrze się rozumiemy.
Śpiewał Pan w duecie z Sabiną Głuch, dlaczego akurat z nią?
- Bo była pod ręką...A tak serio, to była świetna aktorka, fajnie śpiewała, akurat na ten moment.
Podziela Pan opinię, że aktor nie musi umieć śpiewać?
- Aktor to jest aktor, niektórzy tylko maja ciągoty, żeby śpiewać. Ja na przykład zawsze chciałem śpiewać, a to że nie umiałem, to już inna sprawa. Wiem, że tego też można się nauczyć, chociaż jak to mówił jeden z profesorów: “z gówna bata nie ukręcisz”. Czasami pewnego poziomu już się nie przeskoczy.
Koncertowaliście gdzieś z Brelem?
- Raczej po domach kultury, ale udało nam się zrobić koncert w Teatrze Muzycznym w Gliwicach z Agnieszką Fatygą. Wysłałem też płytę Wojciechowi Młynarskiemu, który tłumaczył te teksty. On się, o dziwo, odezwał i zgodził poprowadzić nasz koncert w Zabrzu, w galerii pani Kostorz. Byłem pod wielkim wrażeniem, bo grosza nie chciał za zwrot kosztów podróży, sam sobie hotel zasponsorował i do tego zrobił nam reklamę. Poza tym sam fakt poznania tej żyjącej legendy był niesamowity.
Młynarskiemu spodobał się szczególnie jeden utwór...
- Tak, powiedział, że “Zangra” w moim wykonaniu, to jest najciekawsza interpretacja tej piosenki, jaką słyszał. To chyba najlepsza recenzja, jaką mogłem dostać.
Kogo ceni Pan najbardziej ze śpiewających aktorów?
- Z tych starszych - Michnikowskiego, mam podobne do niego warunki fizyczne, on tez nie śpiewał za dobrze, ale miał tego farta, że śpiewał najlepsze piosenki, jakie były w polskim repertuarze. Jeżeli miałbym możliwość
zaśpiewania utworów tego kalibru, co “Adio pomidory”, albo “Jeżeli kochać”, to myślę że zrobiłbym to dobrze. A z młodych podziwiam: Katarzynę Groniec, Arka Brykalskiego, Dudzińskiego. Szkoda tylko, że nie są bardziej medialni, że to jest wszystko takie wąskie grono. Czasem mam wrażenie, że tak się kitwasimy we własnym sosie, że zrobię spektakl, przyjdzie na niego kilku krytyków - tych samych ciągle, paru tych samych widzów - i koniec.
Myśli Pan, że to kwestia “klimatu” miasta?
- Być może to jest wina miasta Katowic. Byłem w sobotę w Poznaniu i przechodziłem akurat w porze rozpoczęcia spektakli obok teatrów: pod Teatrem Nowym - tłumy, obok opery - tłumy, pod Polskim - znowu tłumy. To jest chyba inne miasto po prostu. Ludzie tam chodzą do teatru. Natomiast w Katowicach czasami są naprawdę dobre spektakle, a ludzie nie przychodzą. Kiedyś się zdziwiłem strasznie, że na “Beztlenowcach” (a wiem, że to jest dobry spektakl, że tak nieskromnie powiem), była połowa widowni, to o czymś świadczy.
Wychodzi Pan naprzeciw temu marazmowi, próbuje Pan jak najwięcej działać. Tak m.in. powstał monodram “Jazzowa historia”(oparty na opowiadaniu Charlesa Beaumonta “Czarny kraj”) w Teatrze Cogitatur.
- Nie ma innej drogi, trzeba samemu coś wymyślać. Gdybym czekał na propozycje, to mógłbym tak sobie czekać. “Jazzowa historia” to opowieść o zespole jazzowym, który zaczynał swą karierę w latach 30-tych. Historia widziana jest z punktu widzenia perkusisty. Spektakl traktował generalnie o tym, o czym są wszystkie inne: o miłości, o rozwoju, o ideałach, ale głównie o muzyce jazzowej. Mnie się bardzo podoba ten stary jazz: Armstrong przede wszystkim i muzyka grana na żywo. Kiedy to wymyśliłem, poprosiłem o wyreżyserowanie Piotrka Jędrzejasa - kolegę z aktorskiego wydziału, który kończy teraz reżyserię w Krakowie.
Jak się Pan czuje w monodramie?
- Monodram jest trudny, bo trzeba przez godzinę utrzymać napięcie widza, gadać i nie znudzić go. Myślę teraz jeszcze o jednym monodramie na podstawie Jana Wolkersa “Rachatłukum”- to taki tekst o miłości, piękny, porywający, ale potrzebuję reżysera. Jakbym znalazł kogoś, kto miałby na to pomysł, to bym się nie wahał.
Castingi w teatrze to dobra forma zdobywania ról?
- Nie. Zakładając model idealny, że w drodze castingu wyłania się najlepszego aktora, który może zagrać daną rolę, to proszę bardzo. Ale to nieprawda.
Współpracuje Pan również z Teatrem Bez Sceny.
- Andrzej Dopierała zaproponował mi rolę w “Play Schulz”. Sporo frajdy przy tym było, próbowaliśmy głównie nocami, bo wszyscy pracują gdzieś tam i spotykaliśmy się bardzo późno. Wyszedł z tego całkiem przyzwoity spektakl. Grałem z dobrymi aktorami i reżyserował to Bunsch - jaki on tam nie jest jako człowiek, ale reżyser z niego dobry.
Pracował Pan z wieloma artystami, byli między nimi: Ciosek, Nurkowski, Jun, Sławiński, Pawlak, Bradecki, Tosza, Janiszewski, Babicki, i ostatnio: Ratyński, Villqist. Z którym z nich pracowało się Panu najlepiej?
- Z Ingmarem Villqistem przy “Beztlenowcach”, choć była to ciężka robota. Ingmar ma tu coś robić w przyszłym sezonie, więc zobaczymy, co dalej.
Urodził się Pan pod Lublinem, wychowywał pod Szczecinem, kończył szkołę w Łodzi, a jak się Pan znalazł na Śląsku?
- Po szkole szukałem pracy gdziekolwiek, miałem jakieś propozycje z Białegostoku, ze Szczecina z Teatru Polskiego...Oczarował mnie jednak Jan Prochyra, który przyjechał na mój dyplom i zaproponował pracę u niego w teatrze. Obiecywał, że będę dużo grał, na dzień dobry główną rolę w farsie. Pomyślałem, więc: czemu nie pojechać do Zabrza? Tak wyszło, że Prochyra już we wrześniu przestał być dyrektorem, a ja zostałem z ręką w nocniku w Zabrzu. To była po prostu najciekawsza propozycja. Wszyscy moi koledzy pukali się w czoło i mówili: “co ty głupku robisz”?! Ale ja wiedziałem swoje, że po szkole trzeba dużo grać. Do tego doszły też sprawy osobiste.
W Zabrzu zmienił się dyrektor, jak to wpłynęło na Pana sytuację?
- Przez pół roku nic nie zagrałem, wszedłem w jakieś zastępstwa w bajkach. Po jakimś czasie znudziło mi się to i nie chciałem tam zostać dłużej. Zrezygnowałem, nie mając żadnej propozycji. Jeździłem: do Gdańska, Szczecina, Poznania. To właśnie wtedy wymyśliłem sobie tego Brela. Złożyłem też papiery do Teatru Śląskiego, do Bogdana Toszy i on pierwszy się odezwał. Przyszedłem do niego, a on od razu podpisał ze mną umowę. Bez wahania przyjąłem tę ofertę i zostałem tutaj.
W Zabrzu stworzył Pan rozmaite kreacje od Damisa w Molierze, przez farsy, po Józia w “Dziadach”. Coś pochłonęło Pana szczególnie?
- Bardzo lubiłem Kaya z “Królowej Śniegu” w reż. Nurkowskiego. Ja nie lubię grać grzecznych postaci, a Kay jest dobry do momentu, gdy wpada mu szkiełko do oka i wtedy staje się zły. Lubię kreować niedobrych ludzi, takich skurwysynów.
Jak Pan myśli z czego to wynika? Prywatnie te postaci są Panu bliskie?
- Nie ma nic ciekawego w graniu papierowych amantów, dobrych postaci...w tych złych jest materiał, potencjał do zagrania. A prywatnie mam jakiś swój dekalog i staram się postępować według tych zasad. Myślę, że jestem dobrym człowiekiem.
Recenzent napisał o Kayu: “Kay w wykonaniu Marka Rachonia jest chyba nieco zbyt neurasteniczny. To postać nie z Andersena, lecz raczej ze Strindberga, czy wręcz zbieg z kozetki doktora Freuda”. Co Pan na to?
- A to jest jedna z lepszych recenzji, jakie dostałem. Autor może chciał mnie skrytykować, a pochwalił, bo to właśnie było moim zamiarem. Nie chciałem zrobić bajki, tylko normalną postać, której nagle się wszystko przewartościowało, okazuje się ze świat jest zupełnie inny, że wszystko jest brzydkie. Kay to jakoś odczuwa i nie potrafi sobie dać z tym rady, reaguje więc w neurasteniczny sposób.
W jakim repertuarze czuje się Pan dobrze?
- Najbardziej lubię rzeczy psychologiczne, gdzie wydobywa się to, co siedzi w człowieku. Uwielbiam Czechowa i wszystko, co pochodne. Coś takiego, w czym można pokazać duszę.
Co prawda Tosza Pana przygarnął do swojego teatru, ale nie dał pograć... Przez parę lat grał Pan właściwie epizody i role drugoplanowe.
- Tosza dał mi angaż, żebym zagrał Kazia w “Żołnierzu Królowej Madagaskaru”. Po prostu się idealnie do tego nadawałem: drobny chłopiec, który zagra 12-latka i będzie w miarę wyglądał. Później jedynie “Kitta” była spektaklem, w którym mogłem coś pokazać. Taka była linia repertuarowa i patrzenie dyrektora. Mimo wszystko jestem Toszy bardzo wdzięczny, że przyjął mnie do tego teatru.
Dopiero Duszyczką w “Pułapce” udowodnił Pan, że nawet niewielką rolą można zwrócić na siebie uwagę.
- Ja nie mam wrażenia, że ta rola to jest nie wiadomo co... po prostu Różewicz to dobry materiał. Wyciągnąłem z tego małego Franza, tyle, ile byłem w stanie, ale bez żadnej rewelacji.
Jak się pracowało z Babickim?
- Babicki to bardzo dobry reżyser, pięknie się z nim pracowało. Cenię u reżyserów to, że wiedzą, czego chcą, potrafią poprowadzić, wyciągnąć z aktora, to co jest najlepsze. Na tym polega chyba dobra reżyseria. Najgorzej, jeśli trzeba samemu szukać, człowiek błądzi, nie wie, co robić, nie ma wsparcia.
Jak ocenia Pan metamorfozy w Teatrze Śląskim po zmianie dyrektora?
- Z mojego punktu widzenia są to zmiany bardzo pozytywne, mnie osobiście wyszły one na dobre...
Zagrał Pan jak dotąd w najważniejszych premierach tego sezonu.
- Zaraz na początku dostałem rolę u Villqista, o której marzyłem, odkąd zobaczyłem “Beztlenowców” w telewizji. Widziałem później ten spektakl w T. Nowym w Łodzi oraz inne sztuki Villqista. I tak się złożyło, że on mnie wybrał. Potem przyszła propozycja zagrania w “Trainspotting”. Obecnie pracuję nad kolejną rolą. Bardzo się z tego cieszę, to jest fantastyczna sprawa, że dostałem taką szansę, że mogę robić różne rzeczy.
Czy znajomość innych inscenizacji “Beztlenowców” ułatwiała czy utrudniała zadanie?
- Nie pamiętałem gry aktorów, tylko ogólny zarys tych realizacji. Udało mi się zrobić większość tych rzeczy, które zamierzałem. Aktorsko było to trochę trudniejsze niż rola Tommy`ego w “Trainspotting”, włożyłem w to więcej pracy. Bardzo pomagał tekst, który jest genialnie napisany. Chciałbym jeszcze pracować z Villqistem, bo to jest genialny autor, znakomity reżyser, dobrze rozumie aktorów.
Co było kluczem do tej roli?
- Villqist uświadomił mi: “musisz myśleć o sobie: “jestem gejem””, co nie było znowu takie trudne. Ja sobie dodałem jeszcze: “Jestem kobietą”. Po prostu zrobiłem tę rolę, jakbym był kobietą, która walczy o faceta.
Wykorzystuje Pan swoje osobiste przeżycia, doświadczenia w budowaniu roli?
- To jest podstawa, bo każdy z nas ma masę różnych doświadczeń życiowych: w miłości, w samotności itd. Trzeba to umieć wykorzystać, a jak się czegoś nie przeżyło, to można sobie wyobrazić, jak to może wyglądać. Wyobrazić sobie, że jestem gejem, że jestem narkomanem, że biorę narkotyki, bo nie brałem nigdy twardych narkotyków. Niemożliwe jest przeżycie wszystkiego.
To bardzo trudne kreacje, podobnie rola w “Klinczu” Słapowskiego, gdzie ma Pan zagrać, cytuję:“17- letniego chłopaka z “syndromem asteno-depresyjnym na tle kompleksu niedowartościowania” (cokolwiek autor miał na myśli).
- W “Klinczu” zagram chłopaka, który należy do nieszczęśliwej rodziny. Rodzice się nie rozumieją, cierpią na brak czułości, brak miłości. Syn nienawidzi ojca, ma problemy sam ze sobą. Jest strasznie inteligentny i w tym też tkwi jego problem, ucieka więc w jakąś durnowatość.
Jak Pan nad tym pracuje?
- Każdą rolę trzeba pokochać, a ja bardzo długo nie mogłem się do niej przekonać. Nudziły mnie te próby, nie mogłem tego strawić, wszystko wysysało ze mnie energię. Dopiero ostatnio polubiłem tego chłopaka, znalazłem w nim coś intrygującego.
Zdarzał się Panu wcześniej taki brak przekonania do roli?
- Tak było z “Trainspottingiem”. Nie mogłem w to w ogóle wejść, było to dla mnie takie obce. Problem polegał na tym, że wszedłem w próby zaledwie miesiąc przed premierą.
Zagrał Pan tam właściwie przez przypadek...
- Z jednej strony przez przypadek, ale z drugiej nie. Na castingu Ratyński dając mi rolę, powiedział przewrotnie: “mam na ciebie ochotę”. Równocześnie rolę zaproponował mi Villqist. Nie mogłem grać w obu sztukach równolegle, bo premiery miały być mniej więcej równocześnie, musiałem dokonać wyboru. Wybrałem “Beztlenowców”, a w rolę Tommy`ego wszedł Marcin Szaforz. Tak się dla niego nieszczęśliwie złożyło, że miał kontuzję, a ja już byłem po swojej premierze, więc wróciłem do “Trainpotting”. Oni pracowali nad tym już trzy miesiące, dużo przegadali. Mi dużo pomogła książka Welsha w zrozumieniu tego, kim jest ten chłopak i jakie ma problemy.
Jak buduje Pan rolę? Poprzez analizę, improwizację, czy poznawanie innych interpretacji?
- Improwizacją się nie da. Trzeba najpierw dobrze przeczytać sztukę, zbudować sobie cały życiorys danej postaci, od początku do tej chwili, czym zajmowała się wcześniej, co robi pomiędzy scenami, jakie jest jej życie, czego pragnie. I druga kwesta: co ja chcę wywołać u widza tą postacią? Jakie myśli, jakie emocje? Nie jest ważne, co ja sam czuję w tym momencie, tylko to, co się przenosi na drugą stronę rampy, to co widz odczuje, bo to jest najważniejsze w teatrze.
Widz ma odczuć to, co Pan chce żeby odczuł.
- Tak, rzadko się to udaje, nie jest to łatwe.
Aktorów nazywa się sprzedawcami: marzeń, emocji, uczuć. Czuje się Pan jak sprzedawca?
- Nie czuję się jak sprzedawca. Czuję się jak kurwa, dlatego że daję z siebie naprawdę bardzo dużo, wiele mnie to kosztuje. Czasami mam wrażenie, że ludzie, którzy przychodzą do teatru, to wykorzystują i zostawiają nas. Potem się wraca do domu i bardzo ciężko jest wylądować, otworzyć spadochron... Dlatego aktorzy nierzadko wpadają w choroby psychiczne, uciekają w alkohol, w narkotyki, używki. Często mi się wydaje, że aktorzy nie wiedzą, co chcą przekazać. Żeby mieć i wiedzieć co “sprzedawać”, trzeba najpierw pracować z dobrym reżyserem, dobrym tekstem.
Czuje się Pan szczęściarzem?
- Kiedyś miałem marzenia minimalistyczne. Nie marzyłem o karierze filmowej, ogólnopolskiej, chciałem dobrze wykonywać ten zawód, grać w teatrze w jakimś dużym mieście, być w miarę szanowanym przez swoje środowisko. Zdaje się, że to osiągnąłem, że to mam. Boję się, że za jakiś czas to może być mało. I tylko co dalej?
Widz czasami nie docenia waszej pracy, a krytyk?
- Krytycy są niedouczeni, tylko sporadycznie zdarzają się profesjonalne, dobre recenzje. To jest przykre, że oni kształtują widzenie teatru. Piszą w prasie, a nie potrafią tego robić dobrze. To jest smutne i to mnie bardzo boli. Wydawać by się mogło, że być krytykiem to prosta sprawa, bo się przychodzi i się krytykuje, ale do tego trzeba mieć ogromną wiedzę.
A napisał Pan coś kiedyś?
- Nie, ale wiem, co chciałbym, przeczytać w recenzji. Na pewno nie słowa typu:“mnie się sztuka nie podobała”, albo: “mnie się sztuka podobała”, bo to nic nie znaczy. Powinno być: “zobaczyłem dzięki aktorowi to i to”, “udało się przekazać taką i taką ideę”, albo: “zabrakło mi tego i tego”.
Z jakim teatrem planuje Pan swoją przyszłość?
- Chciałbym pracować w teatrze, w którym mógłbym się rozwijać, z ludźmi, od których mógłbym się dużo uczyć, gdzie miałbym ciekawe propozycje, gdzie byłaby atmosfera pracy, poczucie, że jest się potrzebnym. Miejsce w tym przypadku nie ma znaczenia. W teatrze jest takie powiedzenie, że “zrobiło się kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty”. Mam wrażenie, że w Katowicach ma ono szczególną siłę.
Potrafiłby Pan jeździć w poszukiwaniu takiego miejsca, gdzie mógłby się rozwijać? Zmieniać teatr co parę lat?
- To jest życiowo trudne, ale nie chciałbym się ograniczać tylko do teatru, bo to jest piękne, ale złudne. Chciałbym mieć też inne odskocznie.
Myślał Pan o współpracy z teatrem nieinstytucjonalnym, o powrocie np. do Teatru Kana?
- Usiłuję robić wiele rzeczy, ale chcę być związany z jedną sceną, mieć poczucie bezpieczeństwa, że tu jest mój teatr, że tu zawsze mogę wrócić, tu mogę tworzyć. Ciężko żyć w zawieszeniu, bez żadnych stałych punktów. Wielu krytykuje “ciepłe posadki”, ale to jest ważne dla higieny, żebym nie musiał myśleć, że nie mam na jedzenie, czy na telefon. Kiedyś sceny alternatywne bardzo mi imponowały, teatr jako zakon, idea Grotowskiego, zamykania się, taki szamanizm, ale przeszło mi już takie myślenie o teatrze.
A co Pan najbardziej lubi w teatrze?
- Gotowanie rosołu z Alą Chechelską i wieczory z czerwonym winem.
Jakie ma Pan autorytety?
- Moim ideałem pracy jest Łomnicki. Nie potrafię, tak jak on pracować po tyle godzin dziennie. W ogóle autorytetem jest dla mnie sama praca. Imponuje mi np. Grotowski, Cieślak - ich stosunek do pracy, oni poświęcili życie rodzinne dla sztuki. Czasem się zastanawiam, czy to warto? Poświęcić swoje życie dla tego kurestwa, jakim jest aktorstwo? Ale wiem, że gdybym dostał ciekawą propozycję, to mógłbym się temu bez reszty oddać, rzucić wszystko inne. Aż się tego boję...Póki co, nie mam takich dylematów.
Czy jest pytanie na które chciałby Pan odpowiedzieć, a którego Panu nie zadałam?
- Tak.
Jakie?
- Co robię w wakacje?
Co Pan robi w wakacje?
- W wakacje zamierzam jechać w daleką podróż albo do Kenii, albo do Indii i szukam kogoś kto chciałby pojechać tam ze mną. Na razie nie ma chętnych, bo to droga wycieczka. To jest jedno z moich marzeń znaleźć się gdzieś tam po drugiej stronie kuli ziemskiej, na równiku.
Czego się pan jeszcze spodziewa w Teatrze Śląskim?
- Dyrektor Baranowski to bardzo zajmujący człowiek, może tutaj zrobić naprawdę fajne rzeczy. Bardzo na to liczę. Oby zapraszał tutaj ciekawych reżyserów i pozwalał im robić interesujące sztuki...
Czego Panu i całemu Teatrowi szczerze życzę.