Całkiem żywy Mrożek
Sylwetka Sławomira MrożkaCzesław Bielecki w swojej najnowszej książce "Scenarzysta" przedstawia następującą scenę: "Krakowskie mieszkanie, za oknem most na Wiśle i Wawel. Spotkanie przy popołudniowej kawie.
- Wie pan, mistrzu - zaczyna Al.
- Wciąż mówimy: to sytuacja jak z Mrożka. Tyle wokół nas absurdu.
- Polacy są niepoważni - odpowiada dramaturg. - Zawsze to przeczuwałem. A teraz nie mam już najmniejszych wątpliwości. Pan nawet nie zdaje sobie sprawy, że zwrot jak z Mrożka mnie uraża.
Mówi wolno, cicho, ze smutną miną, wyraźnie przybity.
- To tak, jakbym to ja Polaków wymyślił i teraz oni tacy muszą być. A przecież ja tylko ich opisuję.
- Statystycznie jesteśmy nieodpowiedzialni.
- Gorzej. Niepoważni.
- To co z tym zrobić, mistrzu?
- Ja nic z tym nie zamierzam zrobić. Oczywiście odpowiadamy też za innych. Ale przede wszystkim za siebie. Pan tu widzi zbiorową nieodpowiedzialność. Ale ja widzę brak indywidualnej. Mam za to odpowiadać? Prędzej znowu wyjadę".
W jednym z listów do przyjaciela, Wojciecha Skalmowskiego, pisał Sławomir Mrożek przed laty: "Świat nie ten sam, ja nie ten sam, pisanie nie to samo co dawniej, czyli jeszcze tak niedawno. I nawet nie ma kogo winić". A jak to widzi dzisiaj? Pytam Mrożka, czy rozumie otaczający go świat. - Nie rozumiem - odpowiada. - A czy warto się starać, by go zrozumieć? - Ja się nie staram. Ale w ogóle to nie warto.
Autor "Emigrantów" bywa uroczym człowiekiem, ale jego milkliwość jest legendarna. Nie tylko w wywiadach będących męką dla żurnalistów. Po jego powrocie z Meksyku znana dziennikarka po bezskutecznych próbach ożywienia rozmówcy i wydobycia z niego czegoś więcej niż "tak" lub "nie" poprosiła go, by opowiedział jej o swoim ranczu La Epifania. Mrożek wyciągnął plik fotografii i po kolei demonstrował je: raz, dwa, trzy i tak gdzieś do 30. Bez słowa komentarza.
W książce Antoniego Libery "Godot i jego cień" znajduje się ciekawa relacja ze spotkania Sławomira Mrożka z Samuelem Beckettem w 1969 roku. Doszło do niego z inicjatywy - jak mówił Mrożek - "prostodusznego Tarna, który (...) z jakichś względów uważał, że musimy się poznać. (...) Uważał, że między nami jest jakieś podobieństwo i że z tego powodu będziemy mieli sobie wiele do powiedzenia. Przyprowadził mnie wtedy do jakiejś restauracji, zapoznał nas ze sobą i zostawił tam samych. Siedzieliśmy z dwie godziny, sącząc irlandzką whisky i prawie nic nie mówiąc. No bo właściwie o czym mieliśmy rozmawiać?".
A jakie wrażenie zrobił Mrożek na autorze "Czekając na Godota"? "Nadzwyczaj miły człowiek. Milczący, wycofany. Mieliśmy świetny kontakt".
No tak. Niedawno pewien warszawski pisarz pojechał do Nicei, by omówić z autorem "Rzeźni" jakieś wymagające bezpośredniego kontaktu zawodowe kwestie. Po wielokrotnym umawianiu się, zmianach terminów panowie ustalili wreszcie konkretną datę, pisarz z Warszawy zarezerwował hotel, wykupił bilet lotniczy i poleciał na Lazurowe Wybrzeże. Z hotelu zadzwonił do państwa Mrożków. Osiągnął tyle, że nagrał się na telefoniczną sekretarkę. Następnego dnia usłyszał głos dramaturga. Był w jakimś górskim pensjonacie i tłumaczył gościowi z Polski, jak tam, po wypożyczeniu samochodu, będzie mógł trafić. W rezultacie do spotkania nie doszło, choć pisarz z Warszawy - istotnie - samochód pożyczył i zjeździł nim Rivierę. Pogoda była znakomita, zrobił sobie wakacje.
Jak huba drzewna
W 1964 roku Jan Błoński zarzucił Mrożkowi, nie do końca wprost - mizantropię. Pisał w liście: "Rozmawiałem o Tobie (tj. o Twej twórczości) z Jurkiem Kwiatkowskim, który tu jest. Ten powiada tak: nigdy nie pisałem o Mrożku, bo nie chciałem kłamać, a widzę, że tak w gruncie rzeczy to jest on nie tyle antyustrojowy, ile po prostu antyludowy, on nie cierpi ludu, usymbolizowanego - ja dodaję - w dozorcy, w chamie, w dzikim wódczanym Polaczku. Na to Teresa (żona Jana Błońskiego - przyp. K.M.) moja słusznie dodała, że Ty właściwie ludzi nie lubisz, czyli jesteś mizantrop. Osobna kwestia: niemniej Jurek ma rację. Ty jadowicie niszczyłeś przeszłość, prowincję, XIX wiek, a sam - na początku - nie wiedziałeś, że niszczysz z resentymentu, za to, że się rozleciały, że nie miały siły dość, by istnieć. Stąd dramat Twej sztuki, jesteś, nie gniewaj się, jak huba drzewna, jak perwersja intelektu: żyjesz z dzieła zniszczenia, ale poza tym dziełem czujesz pustkę, niszczysz formy, a poza nimi widzisz Nic, Instynkty, Złe, Nicość".
Sławomir Mrożek udzielił znamiennej odpowiedzi: "Co do mojej mizantropii, o ile dla postronnych widoczne są jej objawy, co bardzo możliwe, to w każdym razie nie zgodziłbym się na ich interpretację, że jest to świadectwo nielubienia ludzi w ogóle. Moim zdaniem ludzi nie można ani kochać, ani nie kochać, bo nie ma w tym układzie ja - ludzie trzeciego partnera, nie ma trójkąta, nie ma wyboru. (...) To prawda, że raczej unikam ludzi, ale nie z nielubienia, tylko dlatego, że jestem na ludzi wrażliwy i dla mnie każde spotkanie, nie mówiąc już: uwikłanie, choćby najbłahsze i najbardziej codzienne, jest szokiem. Trudno uwierzyć, ale nawet kupienie gazety, czyli nieuchronny kontakt z kioskarzem, jest już dla mnie zaburzeniem, wtargnięciem obcej siły w mój układ, oczywiście zaburzeniem minimalnym i proporcjonalnie mniejszym od zaburzeń spowodowanych spotkaniami bardziej rozbudowanymi, ale jednak zaburzeniem".
Ostrożnie z Panem Bogiem
W czerwcu zeszłego roku opuścił Kraków i wyjechał do Nicei. Która to już w jego życiu Wielka Przeprowadzka? Liczmy:
1963 - wyjazd do Włoch i podjęcie decyzji o emigracji, 1968 - przenosiny do Paryża i - po zamieszczeniu w "Le Monde" protestu przeciw wejściu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji - wystąpienie o azyl polityczny, 1989 - wyjazd do Meksyku, 1996 - powrót do Krakowa, 2008 - przeniesienie się do Nicei.
Kiedy powrócił do Krakowa, na Starowiślnej usłyszał od jakiegoś pijaczka: "Panie Mrożek, po coś pan wrócił do tego dziadostwa?". Skomentował to w "Dzienniku powrotu": "Tak nigdy by nie zagadnął jeden Francuz drugiego Francuza, Anglik Anglika, Niemiec Niemca. Bonjour, Monsieur Dupont, dlaczego pan wrócił do Francji? Jeszcze mniej jest prawdopodobne, czyli zupełnie już nieprawdopodobne, żeby zamiast nazwy swego kraju użył słowa kwalifikującego i żeby to słowo było zrozumiałe dla obu stron jako synonim. Są kraje, z których ludzie wyjeżdżają i do których wracają, nie zadziwiając tym współziomków, kraje, gdzie nikogo nie obchodzi, czy ktoś z nich wyjechał, czy do nich wrócił. Wynika z tego, że mimo dążenia do europeizacji Polacy nadal zachowują swoją specyficzność".
W maju 2002 roku przeszedł udar mózgu, którego wynikiem była afazja - utrata zdolności posługiwania się językiem, spowodowana uszkodzeniem pewnych struktur mózgowych. Po odzyskaniu mowy w ramach terapii zaczął pisać swoją autobiografię. Tak powstał "Baltazar", w trakcie pisania którego pamięć stopniowo mu powracała.
Kilkakrotnie był o krok od śmierci. W 1989 roku w Meksyku zdiagnozowano u niego tętniaka aorty. Szansa przeżycia operacji wynosiła 1 do 9. Wykorzystał ją, zamiast usuniętej aorty nosi w sobie rurę z teflonu.
- Jestem człowiekiem starym i chorym. Mam 80 lat - powtarza dziś, postarzając się trochę. 80 lat skończy 29 czerwca przyszłego roku.
Co robi, czym się zajmuje, czym interesował się w Polsce, a czym teraz we Francji?
- Życiem. Mnie moje życie interesuje, gdziekolwiek żyję, bo jestem całkiem żywy.
Żadnego chyba polskiego pisarza nie pytano tak często, jak jego właśnie, o to, jak żyć. Jakbyśmy przeczuwali, że ma na to nasze życie jakąś skrywaną przed całym światem receptę, którą nagle - Bóg raczy wiedzieć dlaczego - udostępni.
- O tym, jak żyć, napisałem tysiące stron. I dalej tego nie wiem, powtarzając sobie, że już się nie dowiem. Wobec tego czuję się swobodniejszy.
Dużo czyta. - To jedna z ostatnich przyjemności - mówi z uśmiechem - jakie mi pozostały.
Choć, oczywiście, lektura nie każdej książki jest przyjemna. Samochodem już dawno nie jeździ, o paleniu zapomniał, ale po kieliszek wina sięga chętnie, tyle że natychmiast spoczywa na nim czujne spojrzenie żony. Czy choroba i wiek sprawiają, że częściej niż kiedyś myśli o sprawach ostatecznych, eschatologicznych? Kręci głową przecząco: - To co najważniejsze, jest najprostsze. Ale z Panem Bogiem trzeba ostrożnie.
Tych samych słów użył w liście do swego przyjaciela, Wojciecha Skalmowskiego, w listopadzie 1977 roku: "W ogóle to ostrożnie, ostrożnie z Panem Bogiem. Nie jestem za tym, żeby Miłosz pisał o Nim książki. Wolę już tych, co uprawiają proste praktyki, rytuały i obrządki jakiegokolwiek wyznania niż mistyków z niebotycznymi koncepcjami. Bo rytuały są przynajmniej czynieniem, czyli nie są myślami, nie są koncepcjami i komplikacjami koncepcji na temat, który akurat, jeżeli jest tym, którym ma być - nie może mieć nic wspólnego ani z koncepcjami, ani z emocjami skatalogowanymi. Myślenie i emocje nie mają dla mnie niczego tajemniczego, nic boskiego. Pomysł, że trzeba, bo można, domyślić się Pana Boga, wydaje mi się właśnie megalomanią i jestem bardzo niechętny w ogóle pomysłowi, zarówno, że Bóg-Człowiek (chrześcijaństwo), jak i Człowiek-Bóg (jego egzystencjalna pochodna). Wszystkie gimnastyki na tych dwóch drążkach sprawiają na mnie wrażenie nieprzyzwoitości. W ogóle jestem przeciw wszystkiemu i dlatego tak mi trudno. Jestem także przeciw Gombrowiczowi z jego Międzyludzkim Kościołem. Podobnie jak Miłosz jestem przeciw humanistyczno-egzystencjalno-marksistowskiemu ukochaniu człowieka przez samego siebie jako Jedynej i Bardzo Ważnej Osoby. Jestem przeciw Miłoszowi z jego przybocznymi paranoikami. Mój świat jest bardzo ubogi i coraz uboższy, ponieważ coraz bardziej się redukuje do rzeczy najprostszych, tak prostych, że aż wstyd by było opowiedzieć. Takich, które dzieją się we mnie i koło mnie, rzeczy mało lub wręcz nieefektownych. Z całej reszty zdaję sobie sprawę, ale coraz bardziej mnie nuży dowolność, hipotetyczność i mglistość i prze-komplikacja, koncepcyjność wszystkiego. Słownik to taka zabawka, klocki, z których można ułożyć, co się zamarzy. Tylko po co?".
Spalić albo wydać?
W przyszłym roku ukaże się "Dziennik" Sławomira Mrożka. 4 tysiące stron! Po tomach korespondencji z Błońskim, Skalmowskim i Tarnem opublikowane zostaną listy do Axera i Lema. Zdumiony rozmiarami prowadzonej przez lata korespondencji pytam Mrożka, czy nie szkoda mu było czasu na pisanie tych listów. Czasu, który mógłby poświęcić na twórczość oryginalną.
- Nie, to też była część mojego pisarstwa, niezależnie od tego, że podtrzymywałem w ten sposób przyjaźnie i czerpałem z listów informacje. Czasem też pisałem w tych listach rzeczy, których gdzie indziej nie mógłbym zamieścić.
- A "Dziennik"? Dlaczego tak długo utrzymywał fakt jego prowadzenia w tajemnicy? Dlaczego nie publikował jego fragmentów? Nie mówiąc o tym, że Jerzy Giedroyć po śmierci Witolda Gombrowicza w 1969 roku zapewne z radością udostępniłby na druk "Dziennika" Mrożka łamy "Kultury".
- Wcześniej zniszczyłem dziennik, który prowadziłem od końca lat 40. przez 14 lat. Bez żalu, bo cóż za głupstwa w nim wypisywałem! I z tym następnym "Dziennikiem", który woziłem ze sobą po świecie, mogłem zrobić to samo. Spalić albo wydać? W wydawnictwie przeczytano go, czy raczej odczytano, bo przecież przez lata zmienił mi się także charakter pisma, i zadecydowano, że drukować warto. No to niech będzie.
Trzy sprawy tak w życiu, jak w twórczości Mrożka mają kluczowe znaczenie. Pierwsza to ojciec, druga - żony, trzecia - stalinizm. Zacznę od końca. Z komunizmem definitywnie rozstał się autor "Tanga" pod koniec lat 50., zwracając legitymację PZPR. Wcześniej, zatrudniony w krakowskim "Dzienniku Polskim", pisywał - jak przyznawał po latach - "o wspaniałości Józefa Stalina i dobrodziejstwach kolektywizacji rolnej. (...) Na moje szczęście nie dane mi było popełnić czynów zbrodniczych czy szczególnie podłych w okresie mojego totalitarnego entuzjazmu". Tak bezproblemowo jednak nie było. Po sprawie kurii krakowskiej i skazaniu księdza Lelity na karę śmierci, którą to karę zamieniono później na piętnastoletnie więzienie, Sławomir Mrożek w 1953 roku, w "Dzienniku Polskim" w felietonie "Zbrodnia główna i inne", apelował: "Potrzebna jest nasza czujność. Nie ma zbrodni, której byśmy się po nich nie mogli spodziewać. Zaciekłość niedobitków będzie tym większa, im bardziej będą się upodabniać do SS-manów, do rycerzy płonącego krzyża Ku-Klux-Klanu, do brunatnych i czarnych koszul, występując w tym samym co SS-mani, krzyżowcy, koszule i inni falangiści interesie".
Z ojcem niemal przez całe życie walczył, odcinał się od niego, usiłował wręcz całkowicie zerwać z nim stosunki. W liście do Jana Błońskiego z kwietnia 1964 roku pisał o Antonim Mrożku: "W kołach znajomych swoich nawet był zwany kaznodzieją, z tym że miało to charakter prześmieszki, bo on, niestety, nic nigdy nie miał do powiedzenia, choć bardzo lubił mówić". Z czasem pisarz zł
agodniał, z ojcem doszedł do ładu, w "Baltazarze" napisze, że wybaczył mu wszystko. I cieszył się, że po burzliwych latach "burzy i naporu" mógł stosunki z ojcem naprawić, pomagać mu, przysyłając paczki z zagranicy czy zapraszając do siebie, w końcu - w zgodzie ze sobą samym - pożegnać go przed ostatnią drogą.
Żonaty był dwa razy. W 1959 roku ożenił się z malarką Marią Obrembą, siostrą Gabrieli Obremby, też malarki, pierwszej żony Andrzeja Wajdy. Żona Mrożka zmarła po dziesięciu latach małżeństwa w wyniku nagłej, bo od pierwszego symptomu do zgonu trwającej zaledwie 18 dni, choroby nowotworowej. "Była osobą o największych przymiotach. Jej jedyne przewinienie polegało na tym, że poznała mnie w czasie, gdy nie byłem jeszcze gotów na kogoś takiego jak ona. Nie zamierzam mówić więcej na ten temat. Moje uczucia i większość tego, co wiem, stanowią moją prywatną własność i tak już pozostanie na zawsze" - napisał w "Moim życiorysie". Po raz drugi pisarz ożenił się w 1987 roku z reżyserką teatralną, Meksykanką Susaną Osorio Rosas.
Niewolnik i rozbitek
Zapytałem Sławomira Mrożka, czy po tak ciężkiej chorobie, jaką przeszedł, za swoje może uznać słowa Skrzypka z dramatu "Rzeźnia": "Treść mojego życia stanowiła sztuka. Dziś jestem żywy tylko jako organizm, bo treść mojego życia umarła".
- Nigdy - odpowiedział z całą mocą. - To moje osiemdziesięcioletnie życie było i jest ważne. A sztuka? Przez całe życie pisałem, bo nic innego nie potrafiłem.
W Polsce odniósł niebotyczny sukces, ale jest prawdą, że jego ostatnie sztuki albo były chwalone z góry i na wyrost ("Miłość na Krymie"), albo miały ogromne trudności z przedostaniem się na deski teatrów ("Wielebni"). Przypomnieć też warto gwałt, jaki się podniósł po napisaniu przez Mrożka w latach 80. sztuki o Lechu Wałęsie - "Alfa", jakoby obraźliwej dla ikony "Solidarności" czy "Solidarności" w ogóle.
Mrożek mówił nam jednak zawsze przykre rzeczy i pod tym względem się nie zmienił, a że my chcieliśmy widzieć w tym tragiku błazna, świadczy to źle wyłącznie o nas. Bośmy ślepi i głusi.
- W "Vatzlavie", sztuce z 1968 roku, o którego wartość spierał się pan z Adamem Tarnem, zafrapował mnie tytułowy bohater, który już na samym początku mówi: "Byłem niewolnikiem i jestem rozbitkiem". Zupełnie tak jak pan, ale czy po tym wszystkim czuje się pan wolny? - pytam Sławomira Mrożka, który w zeszłym tygodniu na krótko zawitał do Warszawy.
- Rzeczywiście, tak jak Vatzlav byłem niewolnikiem i rozbitkiem. A co do wolności, to sprawa osobista każdego z nas z osobna, taka jak moja...
Co go obchodzi dzisiaj? Nie literatura, nie teatr, nie polityka ("na pewno nie Tusk czy Kaczyński"), więc co? I znów pada ta sama, uparta odpowiedź:
- Moje życie.
Gdyby, trawestując sławne zapytanie zadane przez Mrożka Dürrenmattowi: "Panie Dürrenmatt, co słychać?" (naprawdę zaproponował zadanie takiego pytania Konstantemu Puzynie), zapytać, całkiem serio, jak na poważnego pisarza przystało: "Panie Mrożek, co słychać", z całą pewnością usłyszelibyśmy: - Żyję.
I nie da się ukryć, że to odpowiedź niebanalna, a nawet na swój sposób wyczerpująca.