Capitolny Kościelniak, czyli jesiotr ciągle świeży
Kolejna impresja z zakończonego (?) sezonu teatralnego.Pewnie każdy z nas ma lub miał dzieło, które chciał / powinien / musiał zobaczyć, ale zawsze coś wypadało i pożądany przez nas tytuł pozostawał bez naszego, jakże cennego dla wszechświata i nas, oglądu. Przed internetem tak było z filmami i spektaklami teatralnymi, od wielu lat na ekranach wszelakich możemy zobaczyć wszystko i wszędzie, co nam do tej pory umykało z przeróżnych powodów. Gorzej jest ze spektaklami teatralnymi, bo ich oglądanie powinno odbywać się na żywo we właściwym do tego miejscu i nie zmieni tego najlepszy z możliwych repertuar Teatru Telewizji. Moją listę „Must watch" otwierał od dwunastu lat „Mistrz i Małgorzata" Wojciecha Kościelniaka we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol.
Jestem fanem Kościelniaka, obejrzałem ponad 20 jego produkcji w różnych teatrach i w różnym czasie i bez zbędnych wstępów informuję, że po tegorocznym spotkaniu „Mistrz i Małgorzata" („MiM") wdarł się bezceremonialnie na podium moich faworytnych tytułów obok „Opery za trzy grosze", którą zostałem ukąszony Kościelniakiem bezpowrotnie i „Lalki", którą podziwiam od 15 lat, przypominając ją sobie radośnie co lat kilka w gdyńskim Muzyku. W pierwszej dziesiątce kolejność zmienia się, miejscami tasują się: „Chłopi", gdyńskie „Hair", „Idiota", „Frankenstein", „Wiedźmin" i „Zły" a ostatnie miejsce zarezerwowałem na „Blaszany bębenek", który czeka od 2018 r. na, mam nadzieję rychłe, bo czas już najwyższy, spotkanie.
Wrocławski „MiM" jest najciekawszą inscenizacją nieśmiertelnika Bułhakowa, jaką widziałem, a było tego na pewno co najmniej kilkanaście sztuk, bo mierzyli się z dziełem prawie wszyscy. Na otwarcie preludium Piotra Dziubka, które jest hołdem dla wielkich rosyjskich kompozytorów I poł. XX wieku: Strawińskiego najbardziej, ale też Szostakowicza i Prokofiewa. Całościowo to najciekawsza, najbardziej „niemusicalowa" partytura współtwórcy sukcesów spektakli Kościelniaka. Scenografia i, przede wszystkim nieskomplikowane, ale bardzo funkcjonalne wizualizacje Damiana Styrny, to kolejne nawiązanie do wielkich tamtych czasów: Kandinsky'ego, Malewicza i Chagalla. To były czasy! To była rewolucja w sztukach! Muzyka, sztuki wizualne, film, teatr, literatura – zanim zostały brutalnie zdławione przez terror Stalina wydały na świat wielu geniuszy. I właśnie odczytanie pierwowzoru literackiego przez Kościelniaka i jego zespół twórczy jako dramatu zabitej sztuki jest pierwszym poziomem mego zachwytu.
– Czym się różni opera od musicalu?
– W operze tylko śpiewają, w musicalu muszą śpiewać, tańczyć i grać!
Zasłyszane
Drugi to zabieg na gatunku. W opinii Jacka Kopcińskiego i wielu krytyków bazujących na warsztacie literackim, teatr muzyczny uchodzi za mniej ambitną propozycję, niezdolną wręcz do przekazywania sensów i zagłębiania się w złożoności ludzkiego skomplikowania. Kościelniak wielokrotnie udowadniał z niezaprzeczalnym sukcesem artystycznym, że tak być nie musi, ale w „MiM" zaszedł najdalej. Jego parafraza jednego z najważniejszych dzieł XX w. zaprasza nas na spotkanie z sacrum i profanum w jednej postaci. Kościelniakowy Woland jest niczym Tejrezjasz, który miał tę niezwykle pożądaną przez wielu zdolność bycia na przemian mężczyzną i kobietą. Woland Kościelniaka i Wysockiego nie potrzebuje ciągłych spotkań z wężami, bo przeistacza się w mgnieniu oka, a tak właściwie w zależności od własnego kaprysu. Jest przepotężny a za chwilę słaby, epicki a w następnej sekundzie ludyczny, śmieszny lub straszny. Aktor bawi się technikami i konwencjami, żongluje gestami i przekonuje w każdej dyscyplinie. Zachwyca bez żadnych Gombrowiczowskich „jak" i „jeśli". Po prostu: Tomasz Wysocki (Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie) stworzył kreację godną arcydzieła Michaiła Bułhakowa.
Zobacz koniecznie stronę o światowych inscenizacjach „MiM"
Wysockiemu towarzyszy mocarna świta, a z niej najbardziej zachwycił mnie gościnny Maciej Maciejewski (Korowiow). Mariusz Kiljan (Teatr Polski we Wrocławiu) jak zwykle poszedł po swoje i cudnie rozbawił. Nie można nie wspomnieć o podwójnym Konradzie Imieli (Piłat i doktor Strawiński), z którym dzieliliśmy znudzenie i egzystencjalny ból głowy w Judei oraz stoicki spokój w prowadzonym przez siebie psychiatryku. Mam pomysł dla pana dyrektora na „zielony" spektakl: rakieta tenisowa i okrzyki Jaaaazda!, ale to pewnie nieprędko nastąpi, bo „MiM" mimo dwunastoletniego stażu zachowuje się jak dobrze starzejąca się whisky i nie powinien być rozlany do końca za wcześnie.
„MiM" po raz kolejny utwierdza w przekonaniu, że nazwa teatru muzycznego we Wrocławiu jest adekwatna: Capitol to stolica artystycznego teatru muzycznego w Polsce. To teatr poszukujący, rozszerzający pojęcie gatunku, prezentujący najbardziej progresywny repertuar w Polsce. To repertuar, który nie przeszedłby nigdzie indziej, ale to już temat na osobną opowieść.
__
Warto wpaść do Wrocławia, by obejrzeć powstałą w 2014 r. zieloną ścianę w Capitolu, która jest częścią strefy relaksu na „Podwórku" (nowym foyer) teatru. Ściana z żywych roślin ma powierzchnię 240 m kwadratowych i jest największą tego typu konstrukcją we Wrocławiu oraz drugą co do wielkości tego typu konstrukcją w Polsce. Tysiące widzów spektakli i odwiedzających teatr mają na stałe żywą strefę wytchnieniową – warto implementować takie pomysły!