Cenię sobie wtrącanie przypadku

Rozmowa ze Stanisławem Miedziewskim

- Powstawanie monodramu to fantastyczny proces, to czas moich doznań. Bardzo sobie cenię czas prób, kiedy wszystko się konstruuje i rodzi. - O Stanisławie Miedziewskim i o jego reżyserskiej pracy nad monodramami pisze Ilona Słojewska.

Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora to czas późnych jesiennych mgieł unoszącymi się nad Wisłą, którą widać z okien Teatru Baja Pomorskiego. To czas kiedy światło pobliskich latarni przenika przez wielkie płaszczyzny teatralnych okien i miesza się z jasnością sceny. To czas najbardziej intymnych spotkań aktora z widzem. Bo monodram, jak żaden inny rodzaj spektaklu teatralnego, potrafi wywołać bardzo silne i wewnętrzne emocje oraz każe zapomnieć o dystansie pomiędzy sceną a widownią.

I jeśli wówczas spotyka się w Baju Pomorskim Stanisława Miedziewskiego, przyjmuje się jego obecność jako spiritus movens osobliwej atmosfery, jaka powstaje wokół niego oraz spektakli, których jest reżyserem. Bo spektakle tego najwybitniejszego polskiego reżysera, specjalizującego się w monodramie, od lat pojawiają się podczas toruńskiego festiwalu. Warto tylko przypomnieć, że w roku 2012 Mateusz Nowak zaprezentował „Teatralność" na motywach fragmentów utworów Bernarda Marie Koltesa, Łukasza Rippera i Michała Walczaka, w jego reżyserii. Widzowie obejrzeli też „Matkę Mejrę i jej dzieci" na podstawie fragmentów tekstów „Jakbyś kamień jadła" Wojciecha Tochmana i „Urodziłam się z łopatą" Ryszarda Bilskiego w wykonaniu Caryl Swift. Była też „Diva" autorstwa Magdaleny Gauer, zagrana przez Wioletę Komar.

Z „różnych oblicz" rodzi się postać

Podczas rozmów ze Stanisławem Miedziewskim urzekała mnie pasja, z jaką opowiadał o narodzinach monodramów, które przedstawiał w Toruniu. Zapytany o to, jak powstała „Teatralność" i o jego wykonawcę Mateusza Nowaka, odpowiedział, że Mateusz Nowak szukał reżysera. – Mateusz był recytatorem, znał moje prace i wspólnie szukaliśmy w różnych literackich źródłach materiału do monodramu. Wtedy był modny francuski autor, Bernard Marie Koltes i z jego epizodów skompilowaliśmy kilka epizodów, które ułożyły się w narrację. A w której z „różnych oblicz" wyartykułował się bohater. Ale on się wykreował przez aktora, który go grał. Ta postać się skoordynowała z różnych kawałków i powstał tekstowy kolaż, ale bohater był jeden. I tak wyglądał początek naszej współpracy – wspomina reżyser. – Trzeba było znaleźć styl dla tego tekstu. Mateusza Nowaka, który był, jak wspomniałem, recytatorem, trzeba było w jakiś sposób „odrecytatorować", żeby nie wygłaszał tekstu, tylko żeby tekst był wynikiem określonego przeżycia wewnętrznego, żeby dawać ton, sens słowu, tekstowi, którego się używa. Mateusz jest uzdolniony i bardzo dobrze się z nim współpracuje; ma słuch, temperament, osobowość teatralną. Szybko rozumie sens intencji, którą mu się podrzuca.

Rzeczywistość jak karnawał

To prawda, bo Mateusz Nowak już podczas konferencji prasowej poprzedzającej 29 edycję festiwalu emanował niezwykłą energią, która była czytelnym sygnałem zapowiadającym jego kolejny przywieziony monodram „Od przodu i od tyłu", inspirowany powieścią Karola Zbyszewskiego „Niemcewicz od przodu i tyłu". Stanisław Miedziewski mówi, że tekst ten tak „zupełnie absurdalny i niesceniczny" zafascynował go od razu. – To jest taki satyryczny doktorat przedstawiony przed II wojną światową na temat końca Rzeczypospolitej, czyli czasów Stanisława Augusta i rozbiorów. Nie został zaakceptowany przez naukowców. Natomiast pazur, jaki w nim jest, spojrzenie niezwykle drapieżne, skarnawalizowana rzeczywistość i jego warstwa historyczna bardzo się nam podobała i wyciągnęliśmy z tego kilkanaście wątków i postaci - opowiada. I dodaje, że pracowali nad tym monodramem cztery miesiące, od listopada do kwietnia. – On mieszka w Lublinie, ja w Słupsku, podczas dwóch sesji omówiliśmy szkic, scenariusz, wszystkie teatralne decyzje związane z jego realizacją – wyjaśnia Stanisław Miedziewski.

Aktor-medium i reżyser

- Zastanawiam się nad tym, czy aktor w monodramie potrzebuje reżysera...

- Niekoniecznie - odpowiada reżyser – aktorzy są różni. Są tacy, którzy go nie potrzebują; uważają, że jest to absolutnie ich wypowiedź, ufają sobie. I są tacy, jak Mateusz Nowak, którzy oddają siebie. Powiedział mi, że chce spojrzenia z boku, chce konstrukcji, współpracy podczas analizy tekstu. Z kolei ja chcę szukać w tekście innych sensów, podsuwam mu propozycje, rozwiązania. Tak wygląda normalna praca z aktorem.

- W monodramie „Od przodu i od tyłu" widać wiele reżyserskich pomysłów. Na przykład usytuowanie aktora przy stojaku na nuty sprawia wrażenie, jakby momentami zamieniał się w instrument.

- W ten sposób aktor-medium jest do dyspozycji. Wciela się, inkarnuje się w pewne rzeczy. Może manipulować, wyrażać się w sposób instrumentalny. Z Mateuszem Nowakiem w czasie pracy bardzo mocno budujemy bazę, konstrukcję. Ustalamy miejsce aktora - jak aktor rozpoczyna grę, jak wchodzi w rolę, jak ma wyglądać jego baza. On ma poczucie bezpieczeństwa, odbicia się od tej bazy, żeby mógł frunąć, czyli pójść w stronę pewnej improwizacji tu i teraz. Każde przedstawienie jest inne. Ja to nazywam przez analogię z muzyką, techniką, którą uprawiam, aleatoryką, aletoryką kontrolowaną. Jest taki styl w muzyce – ustalamy „od i do" i potem muzycy w tych ramach dodają jeszcze coś od siebie, improwizują. Ale to wszystko zostaje w pewnej dyscyplinie i pojawia się możliwość pewnej swobody, dyscypliny, spontaniczności.

Konstrukcja monodramu jak partytura muzyczna

Rozmawialiśmy także o drugim monodramie, jaki obejrzeli widzowie podczas tej edycji, czyli o „Divie" Magdaleny Gauer, w wykonaniu Wiolety Komar, z kostiumem Magdaleny Franczak. Warto dodać, że Wioleta Komar za ten spektakl w roku 2011 podczas międzynarodowego festiwalu monodramów w Nowym Jorku otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki. Stanisław Miedziewski przypomniał, że współpracuje z nią w teatrze w Słupsku, a ten monodram jest już piąty. - Znam ją od wielu lat. Drogę szkoły teatralnej wykonała na bardzo różnych tekstach – wspomina.

- Zauważyłam, że w „Divie" skonstruował pan bardzo silnie zindywidualizowaną postać Nory Sedler, śpiewaczki operowej, która przeżyła łódzkie getto...

- Ten monodram został przygotowany w sposób instrumentalny. On jest konstrukcją przypominającą tkaninę ułożoną z kawałeczków jak partytura muzyczna. Zmienia się rytm, nastroje. I teraz sens. Wydobycie sensu z każdego słowa. To, czego chcemy, zostaje uzgodnione, aktorka to świetnie realizuje. Trafia przez siebie, bo ona musi być jak filtr, czyli przepuszczać przez siebie. W tym tekście pojawiają się tak jak w muzyce alikwoty, a więc jakby te wartości najwyższe. Jej emocje i myślenie, a moje zabiegi konstrukcyjne. I to wszystko gdzieś spotyka się na scenie i daje coś takiego, co wywołuje u mnie zdziwienie. I zastanawiam się, jak Wioleta Komar może jeszcze głęboko wejść w to wszystko.

Mit, dla którego znaleźliśmy język

- Dużą rolę w tym spektaklu odgrywa kostium. Skojarzył mi się z czystą nieskażoną bielą. Ale ma również wkomponowany element żałoby, kojarzący się z wojną, holokaustem, z gettem w Łodzi.

- Suknia, po naszych sugestiach, została zaprojektowana przez plastyczkę Magdalenę Franczak, specjalizującą się w projektowaniu kostiumów. Widać, że jest sceniczny, że pochodzi z jakiejś opery. Czarne pióra to element żałoby. Opowiadamy historię, której nie przeżyliśmy. Jako reżyser jestem starszy, ale tego nie przeżyłem, nie doświadczyłem, Wioleta Komar jest chyba już trzecim pokoleniem po wojnie. Dla niej ta rzecz jest bardzo daleka. Problemem było znalezienie języka, sposobu, i w pewnym stopniu usprawiedliwieniem się. Bo żeby tę rzecz można było opowiadać, trzeba być świadkiem lub też bezpośrednim uczestnikiem tych wydarzeń. I jedynym ratunkiem jest znalezienie stylu, estetyki, jakiegoś chwytu teatralnego, który będzie zastępował autentyzm relacji osób, które to przeżyły. Jest taki film „Shoah", w którym występują osoby bezpośrednio biorące udział w przedstawianych zdarzeniach i tam jest zupełnie inna wiarygodność. My opowiadamy mit i dla tego mitu znaleźliśmy język. Po prostu uważaliśmy, że historia losu śpiewaczki operowej Nory Sedler jest na tyle ważna, żeby ją podtrzymać, opowiedzieć, by jej nie zapomnieć i żeby ją przypominać.

W stylu kampowym i rapsodycznym

- Ta rzecz jest czysto estetyczna, jak pani zauważyła, opowiedziana w stylu bardzo sztucznym. Postać jest tak skomponowana, że jest gwiazdą operową i jednocześnie w swej historii ma te określone przeżycia, i pamięć, i ból. I to, że ona żyje, sprawia, iż jest to konstrukcja wielowymiarowa. Ale dzisiaj, żeby wysłuchać tej konstrukcji nie mogliśmy zdecydować się na lamenty, lecz poszliśmy w stronę pewnej przesady, na granicę nawet kiczu, tanich środków. Jest to styl, jak mawiała Susan Sontag, kampowy. Z kolei dla monodramu „Matka Mejra i jej dzieci" w wykonaniu Angielki Caryl Swift, znaleźliśmy sposób rapsodyczny. Ta opowieść powinna być jak opowiadanie o nowej Iliadzie...

Powstawanie monodramu to fantastyczny proces

- Patrząc na monodramy reżyserowane przez pana, na grę aktorską oraz klimat, nasuwa się pytanie o metody pracy?

- Pracuję w wyobraźni, intuicyjnie. Decyzje, które podejmuję, nie rodzą się przy biurku. Powstawanie spektaklu jest procesem. Przychodzi aktor, coś proponuje. Ja słyszę jakiś ton i to powoduje, że w mojej wyobraźni następuje określony proces. Materiał literacki zaczynam kojarzyć z czymś innym, zaczynam coś budować. Nie przychodzę na próby nieprzygotowany. Jestem ogólnie zorientowany. Rozpoczynamy z aktorem próbę, zaczynamy od zera. Próba jest zawsze otwarta. Powstawanie monodramu to fantastyczny proces, to czas moich doznań. Bardzo sobie cenię czas prób, kiedy wszystko się konstruuje i rodzi. Nie wiadomo skąd wychodzi rzeczywistość. Jakże wielki jest w tym czasie wpływ przypadków. Ktoś niespodziewanie wejdzie, ktoś zapuka, a to przeleci samolot, otworzy się okno. Ja jestem na to wszystko bardzo czuły. „Cenię sobie wtrącanie przypadku". W reżyserowanych przeze mnie przedstawieniach jest bardzo wiele rzeczy podpowiedzianych przez przypadek.

Rozmawiamy, siedząc już na pustej widowni. Przed chwilą na scenie żyła jeszcze Nora Sedler w monodramie „Diva". A jeszcze wcześniej, inne sceniczne postaci tego festiwalu, którym aktorzy dali ciało i głos. Światło jupiterów pada na scenę, miejsce, w którym wszystko, co się dzieje, ma swoją teatralną magię.

 

Ilona Słojewska
Dziennik Teatralny Toruń
13 kwietnia 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...