Chciałam grać kury domowe, ladacznice i terrorystki

"Mogą mnie zobaczyć,ale dotknąć już nie" - mówi wyniosła i kobieca zarazem Elżbieta I grana znakomicie przez Cate Blanchett
Paweł T. Felis: Przez długi czas nie chciała pani grać Elżbiety po raz drugi. Dlaczego? Cate Blanchett: Dużo tej roli zawdzięczam, dzięki niej zaczęłam dostawać mnóstwo scenariuszy. Ale prawie wszystkie były kopią Elżbiety, tylko z innym imieniem i w innym kostiumie. A ja chciałam grać kury domowe, ladacznice, terrorystki. Byle jak najdalej od dramatów kostiumowych. Do "Złotego wieku" przekonałam się dopiero, kiedy przeczytałam gotowy scenariusz. Dużo dojrzalsza bohaterka, inna historia miłosna, inna narracja. Przed rozpoczęciem zdjęć obejrzałam starą "Elżbietę" i poczułam się dziwnie - po dziewięciu latach aż tak się zestarzałam? Zmieniły się moje włosy, twarz, gesty. Naturalne więc, że i Elżbieta jest inna. Jest już nie dziewczyną, ale królową. Pewną siebie, dumną, szlachetną. Może za bardzo? - Chciałam, żeby w tej królewskiej dumie znalazło się miejsce na kobietę. Chwilami szaloną, czasem przestraszoną. Kiedy zakładasz ciężką suknię, siadasz na tronie w pięknym pałacu, zaczynasz nagle inaczej się poruszać i mówić. Wchodzisz w rolę królowej, bo tego od ciebie oczekują. I mimowolnie się zmieniasz. Ale są też inne role: kobiety, przyjaciółki, żołnierza. Mam nadzieję, że udało się parę z nich pokazać. Niektórzy poczuli się urażeni, że relacje między protestantami a katolikami, Hiszpanami a Anglikami są tak mocno uproszczone. - Te zarzuty pojawiały się już po "Elżbiecie". Cóż mogę powiedzieć? Od początku wiedziałam, że Shekhara bardziej niż historyczne fakty interesuje jego własna historia, kreowanie opowieści, która będzie trochę mitem, a trochę legendą. Przed pierwszą "Elżbietą" dowiedziałam się z kilku lektur np., że spośród wszystkich kandydatów na męża królowej najbliżej było do księcia Anjou. Tylko że w filmie okazał się transwestytą! Tym razem od początku miałam wątpliwości, bo w "Złotym wieku" Elżbieta powinna mieć 52 lata, a niestety jestem trochę młodsza. Ale dla Shekhara to nie miało znaczenia - szukał innej prawdy, nie zawsze zgodnej z historią. To prawo kina. Przed "Aviatorem" obejrzałam mnóstwo filmów z Katharine Hepburn, ale to nie znaczy, że chciałam ją kopiować. Zagrałam Boba Dylana w "I'm not there" nie dlatego, żeby dosłownie odtwarzać jego biografię. A poza tym i tak jako aktorzy jesteśmy tylko trybikiem, który w swoich rękach układają inni: operator, reżyser, scenograf. Można więc dobrze grać jakąś postać i się z nią nie zgadzać? - Mam nadzieję, bo zdarza mi się to często. Nie wiem, czy polubiłabym Elżbietę. Albo Shebę z "Notatek o skandalu", bo nie rozumiem kobiet, które wiążą się z tak młodymi chłopcami. Ale to nie był film o mnie, purytańskiej Australijce, tylko o kobiecie, którą sama chciałam zrozumieć. To prawda, że nie przepada pani za występami w filmach? - Kiedy byłam w szkole aktorskiej, nigdy nie interesował mnie film. To teatr jest miejscem, gdzie gra jest czymś organicznie naturalnym. Kiedy razem z mężem piszemy i reżyserujemy sztuki, czuję się u siebie. A kino to medium, którego wciąż do końca nie rozumiem. Zwłaszcza że przekonałam się przez lata, jak przypadkowe okazują się sukcesy pewnych filmów. I jak łatwo nie trafić w swój czas. Pamiętam na przykład, jak zachwycił mnie nieskończony już przez Kieślowskiego scenariusz "Nieba" - razem z Tomem Tykwerem i Giovannim Ribisim pracowaliśmy chwilami jak w transie. A potem film ukazał się tuż po 11 września, kontekst stał się zupełnie inny, a na dodatek nikt nie miał głowy, żeby chodzić wtedy do kina.
Paweł T. Felis
Gazeta Wyborcza
10 stycznia 2008
Portrety
Cate Blanchett

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia