Chopin bez kontry

"Chopin kontra Szopen" - reż: M. Grabowski - Stary Teatr w Krakowie

Chopin- otoczony kultem, idealizowany, spopularyzowany do granic możliwości, kiedy jego muzyka towarzyszy wątpliwej jakości pokazowi świateł krakowskiej fontanny na Placu Szczepańskim. Mikołaj Grabowski wpadł na pomysł, żeby temat kultu muzycznego wieszcza poruszyć w swoim najnowszym spektaklu. Miał być pastisz ‘akademii ku czci\' i świeżość spojrzenia, próba demitologizacji. Wyszło przedstawienie nieco nudnawe, gubiące w swoim toku główny zamysł inscenizacyjny kosztem przegadania i stereotypu.

Sam tytuł - „Chopin kontra Szopen” sugeruje konfrontacje. Okazuje się, że pozorną. W ramy szkolnej akademii, przypominającej nieco swoim kształtem program telewizji lokalnej z lat ’90, zostają wprowadzone dwie pary: wystylizowana na tą z epoki George Sand i jej kochanek oraz współczesna pisarka z Chopinem (a może właśnie Szopenem) w jeansach. Trudno jednak dostrzec w tym zabiegu coś więcej poza pewną zabawą formalną. Język postaci, problematyka, którą poruszają w zasadzie się od siebie nie różni. Sam pomysł zapowiada się ciekawie, realizacja pozostawia jednak wiele do życzenia. Poznajemy w wielkim skrócie historię romansu i choroby muzyka. Podczas tej teatralnej opowieści dwa porządki: współczesny i stylizowany przenikają się, zostawiając jedynie schematyczny obraz. Mimo wprowadzenia dwójki komentatorów (w tych rolach Marta Ojrzyńska i Krzysztof Zarzecki) brakuje starcia perspektyw i zderzenia poglądów. 

Obrotowa scena przenosi widza z jednego świata do drugiego, nie kryjąc swojego mechanizmu, wolno zmieniając czas akcji. Pomóc w tym mają wizualizacje, pojawiające się na tylnej ścianie. Jednak teatralna maszyna pozostaje tylko maszyną, a liczne zmiany scenografii nie przekładają się na zmiany akcentów i znaczeń.

Grabowski daje wyraźnie do zrozumienia, że próbuje uciec od szkolnej poprawności. Wprowadza sceny, będące karykaturą przedstawień, przygotowywanych specjalnie „na okazję”. Dwójka recytatorów (nieprzypadkowo są to dojrzali aktorzy) w odświętnych strojach rozpoczyna spektakl beznamiętnym wygłoszeniem wierszy (m.in. Konopnickiej czy Staffa) napisanych w hołdzie Chopinowi. Ten zabieg trochę bawi, trochę żenuje, ale przede wszystkim nie komponuje się z dalszą częścią spektaklu, w której pastiszowy ton nie wybrzmiewa prawie w ogóle. Tak, jakby duch muzyka i jego kult zdominował nieśmiałą próbę jego wyśmiania.

Ostatnia scena to scena czuwania nad ciałem muzycznego wieszcza. Pogrążony w (zdawałoby się) głębokiej żałobie tłum, szybko rozchodzi się w różne strony. Grabowski diagnozuje, skąd inąd już wiele razy przepracowaną, skłonność Polaków do martyrologii, fałszywego umartwiania się i pewnego rodzaju hipokryzji, związanej z bezrefleksyjnym podążaniem za tłumem. Jednak całość spektaklu, mimo kilku ciekawych tropów, gubi swoją dramaturgię, rozsypuje się na części pierwsze, tracąc spójność. Zadanie zmierzenia się z mitem i zmontowania od początku do końca własnego tekstu z setek stron napisanych o Chopinie, przerosło możliwości zespołu i samego reżysera. Sylwetka muzyka, wielokrotnie sprowadzana w dyskursie publicznym do płaczących wierzb i bocianów, tym razem,  w podobny sposób, została sprowadzona do choroby i seksu.

Katarzyna Pawlicka
Dziennik Teatralny Kraków
1 grudnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia