Cicho, cicho

"Charlie bokserem" - reż. Piotr Cieplak - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Spektakl to czy performans, a może happening, albo debata, esej teatralny, lub po prostu event? Spektakl, spektakl, ale z wielu różnych kawałków złożony i komentarzem związany jak sznurkiem. Kolaż i hybryda, w swych częściach skłócona i wszystko się w niej raczej bije, niż dopełnia

Tylko scenografia będzie adekwatna. Nową salę Teatru Kameralnego w Sopocie zaaranżowano bowiem jak halę bokserską. Pośrodku ring, z czterech stron trybuny. Przed gongiem byliśmy już w roli, tworząc bezwiednie, wcale nie pytani, publiczność sportową. I to tę szczególną, nie od lekkiej atletyki, tenisa czy golfa, ale od dyscyplin siłowych, przemocowych. Sekundę wcześniej w białym foyer prezydent przeciął wstęgę, biskup poświęcił przybytek, a reżyser, zgodnie z tradycją, odczytał prolog na otwarcie teatru. Choć Piotr Cieplak złamał nieco konwencję, bo zamiast wersetów z Shakespeare\'a czy Molire\'a usłyszeliśmy wierszyk Białoszewskiego o tym, że "dobrze jak nie za dobrze / a nawet dobrze / nie za mądrze", uroczystości stało się zadość. Tymczasem tutaj ring i liny - był więc salon z pacierzem, będzie bijatyka.

I oto z bocznych drzwi wyskakują dwaj zawodnicy, z których jeden do złudzenia przypomina Charliego Chaplina. Ubranie, twarz, mimika, gesty, to on, Charlie, cudem (teatru) przeniesiony ze slapstickowej komedii przez Leszka Bzdyla, który postać zagrał, a raczej zatańczył. Cała sekwencja jest scenicznym remakiem filmu niemego, opiera się na ruchu, obrazie i dźwięku, nieco bogatszym niż w oryginale, bo uzupełnionym o efekty znane z kina walki (różne tam takie ciach i bach). Poza tym wszystko jak należy - kostium, fryzura, rękawice i gong, tylko jeszcze prawdziwsze, bo kolorowe, materialne i na wyciągnięcie ręki. Nikt jednak nie walczy naprawdę, nawet nie markuje (jak w filmie). Ten pojedynek to układ celowo

chybionych ciosów i płynnych uników, a także kroków i kroczków, raz w prawo, raz w lewo, z popisowym numerem Charliego, który chowa się za plecy sędziego, ale w końcu obrywa, kiedy tamten ruszy w drugą stronę. Więc teatr do sześcianu: bo tylko udaje stylowy boks, ale i udaje, że udaje, rytmicznie, przy muzyce (Kormorany), z kapitalnymi zwolnieniami (jakby taśmy), kiedy Charlie przechyla się do tyłu i zwisa trafiony. Albo - zamroczony? - dostrzega w ringu swoją narzeczoną, a jakże, w welonie, tak jak Cieplak lubi, a piła Kormoranów łka przeciągle i łapie za serce. Tyle że z dziwnym wąsem ta dziewczyna, bo to przebrany sekundant, którego, uwaga, zagra jednak aktorka, więc wąsy to lipa.

Wszystko się kręci przez dwadzieścia minut na najwyższych obrotach, tak, jak to tylko Cieplak potrafi nastroić (scalając w jedno zmysł choreografa z talentem muzyków, aktorów, mistrzów kostiumu, scenografii i światła). Po finałowym ciosie Rzeźnika z Bostonu (Piotr Łukawski) Charlie pada na trzy takty, potem znoszą go ruchliwi sekundanci, dwie rundki wokół ringu, oklaski - i po zawodach. I po teatrze. Takim. Bo puste miejsce między linami zajmuje teraz inna postać.

Młody to jeszcze mężczyzna (Maciej Adamczyk), w dżinsach, pantoflach, marynarce. Wskakuje na ring i przedstawia się jako - jeden z nas, widzów, tylko taki, który więcej widzi i rozumie. To krytyk. Może więc komentować i chętnie to czyni. Bierze w nawias Charliego i zza nawiasu tłumaczy, a nawet chwali, więcej - agituje. Że Cieplak to świetny reżyser, a jaka wyobraźnia, dziecięca! A Leszek Bzdyl, który zagrał Charliego, to wyjątkowy artysta i niech mu miesięcznik "Teatr" nagrodę przyzna i w ankiecie wyróżni.

Gada pod publiczkę, bo publiczka tego wieczoru szczególna, eventowa, z urzędów, kurii i redakcji sproszona. Czego chcesz młodzieńcze, myśli sobie, przecież podobało się nam i sami umiemy docenić ten spektakl. Czy ty z nas czasem nie drwisz i tym meta teatralnym gadaniem nie obrażasz? Psujesz nam, psujesz odbiór, bo choć Charlie już nie podskakuje, tańczy w nas nasze ukontentowanie - jakąż to piękną premierę dziś mieliśmy w Sopocie! Na otwarcie. A ten tu, konferansjer jakiś, cały efekt zepsuł. Przed chwilą tamci bawili się jak dzieci, a my razem z nimi, jak dzieci, a teraz pach i nawet dobre wspomnienie nie zostało, nie mówiąc o spektaklu.

Bo i spektakl pach, skończył się, jakby reżyser sam sobie zechciał przeszkodzić, dokuczyć i utrudnić, jakby w samym sobie coś mu przeszkadzało i o krytykę prosiło. Wyrobioną przecież publicznością jesteśmy i świetnie wiemy, jak Cieplak uwielbia nakręcać takie kawałki. Dawniej to i dwie godziny jego teatralna maszynka potrafiła pracować (jak w Słomkowym kapeluszu na przykład, choć i tam przerwy nagłe, Eliotowskie reżyser zarządzał), a teraz po dwudziestu minutach koniec. Ale dlaczego? Dlaczego najpierw zbudował, a potem szybko rozmontował i zraził? Nie wiem. Opowiadam.

Panowie z obsługi wchodzą na ring i zwijają liny, a krytyk jeszcze czaruje, i szydzi. Że przecież mogliby cali czarni być, twarze czarne, dłonie czarne, wtedy efekt mocniejszy, bo sznurki same by się zwijały i to dopiero byłby cud! Krytyk to pewnie "towarzyszący", co za kulisami przesiaduje i zna się na rzeczy. Panowie jednak pracują jawnie, Cieplak przecież zawsze podszewkę swojego teatru odsłaniał i nawet jak Zmartwychwstanie Pana Jezusa inscenizował, to aktorzy jawnie linki do wojskowego brezentu przypinali, by potem zasłona wznieść się na nich mogła. Dlaczego więc dzisiaj wpuścił tego kpiarza, iluzjonistę jakiegoś, który bruździ? Nie oszukuje nas przecież zrugany reżyser, choć wszystko tu na niby i prawdy za grosz. Wstyd to dla dorosłego bawić się jak dziecko? Nie wiem, patrzę.

Ring już całkiem pusty, ale po krótkiej chwili zjawia się na nim gapowata panna w cyklamenowej sukience i z torbą (Karolina Piechota). A za nią gromadka mężczyzn i kobiet w szarych garniturach z naszywkami. Wszyscy tacy sami, mundur upodabnia. I nagle na ścianach cztery wielkie ekrany zaczynają świecić, a na nich pokazują się arcydzieła starożytne. Kolumnady i rzeźby. Garniturowcy zaczynają tłumaczyć, co na zdjęciach widać, i wiemy już, że ring, teraz czerwonymi linami otoczony, w muzeum się zamienił. Razem z aktorami weszliśmy znowu w nawias spektaklu, ale ten spektakl zupełnie inny od poprzedniego, bo to już nie slapstickowy remake, ale pokaz jakiś, prezentacja z komentarzem, bez której ani muzeum współczesne, ani firma obyć się nie mogą. Co tam firma, w każdym sklepie śledzimy ciągle jakieś obrazy, przed ścianą ekranów zagapieni stajemy, a tam raj.

Szarzy przewodnicy są zagrani, ale kolorowe dzieła prawdziwe (choć to fotografie reprodukcji, więc kopia kopii) i komentarz też, bo przepisany ze znanej książki E.H. Gombricha i na pamięć wyuczony. Oni mówią, ona patrzy i słucha, a my razem z nią. Partenon, Erechtejon, Propyleje Znamy, pamiętamy, rozumiemy, już umiemy. "Czuję się jak w szkole" - powie nagle dziewczyna i trafi w punkt, bo to szkolna lekcja sztuki i estetyki w nowoczesnym stylu przeprowadzona. Ale dlaczego Cieplak ją nam urządził tuż po baleciku? Teatr do sześcianu kontra cytat z życia (bo teatr życie cytuje, kiedy rusza pokaz)? Ale jeszcze Gombrich, więc sensu złączenia od razu nie chwytam, przeciwnie, trochę się gubię.

Nagle znowu pach, wraca tamten, otwiera nawias i tego teatru i dawaj krytykować garniturowców. Że klepią bez zastanowienia znany tekst ("Książkę Gombricha za stówę kupisz na Allegro, a za dwie w empiku" - taki dowcip), powtarzają wzniosłe formułki, a tymczasem z dzieł kanonicznych niejedno nowe i straszne dałoby się wyczytać. Jak choćby to, że faraon na płaskorzeźbie bawi dziateczki spłodzone w kazirodczym związku, lub to, że na wyrzeźbionym polu walki zalegają tylko trupy wrogów, więc prawdy o zdarzeniu za grosz nie uświadczysz. I dlaczego o tym się nie mówi tej tutaj dziewczynie w sukience, i w ogóle ludziom? Aha, myślę, znowu szyki nam psuje, z zadowolenia wybija, żeby zbyt łatwo sztuce nie ulegać, bo fałszywa, i o skrzywdzonych, oszukanych pamiętać. Myśl ważna, choć nie nowa - o żyłkach krwi w gładkim marmurze tudzież o stylowej propagandzie niejeden już pisał (u nas choćby Herbert w znanych esejach). Zaczynam chwytać. Sztuka kłamie rzeczywistości i ulegać jej czarom to duża naiwność. Zatem i Charliego podziwiać, jak skacze i po każdym ciosie się otrząsa, to głupota, bo tak naprawdę tacy jak on, biedacy, kończą w kostnicy, gdzie artysta nie zagląda. Ale przecież wiemy, że zagląda, świętej twarz jawnogrzesznicy daje, więc o fałszywy komentarz tylko chodzi? Słowo kłamliwe, wygładzone, a władcze?

Tak, prawdą ludzkiego doświadczenia obie sekwencje związać by chyba należało. Gdyby krytyka poważnie traktować. Ale czy aby należy poważnie? Przecież Gombrich to nie jakiś martwy akademik, a zestawić Jerzego Nowosielskiego z freskami z Pompei żaden grzech i sam reżyser nie raz to robił w różnych spektaklach. Więc o co chodzi? Może o to, że Cieplak tę tajemniczą willę w zwykłej kamienicy chciałby zobaczyć, i choć w płótna zapatrzony, przeciwko sobie adwokata śle, siebie i innych jajogłowych szczypie, by do życia przez sztukę się przebić. A nie na obrazki (choćby i rucho me) gapić się od święta albo zawodowo, złudzeniu ulegać albo je narzucać.

Zrugał więc krytyk muzealników i poszedł, ale ci zostali i teraz, po godzinach, jakimś innym okiem na dzieła spojrzeli. Zagapili się, zamilkli. Długo wpatrują się w obrazy Włochów i Holendrów, w portrety piękne, a muzyka sączy się po cichu, jakby wprost z duszy tych zapatrzonych płynęła. Rytmiczny bębenek, bas jak serce kochanka i rzewny saksofon rozpędzają się i nakręcają. Oni patrzą, przechylają się, siadają, kładą, wpadają w cichy trans. Zwykły taki, gapiowaty, bo po pupie skrobie się dziewczyna, a chłopak buzię otwiera. To już nie lekcja, nie mądrzenie się, ale co właściwie? Najpierw uspokojenie, potem - zestrojenie. Muzyczna prawie harmonia. Oto nagle nie tylko sytuacja, ale i ruch ich łączy. Nie przesadnie, żadne tam układy, ale jednak stają razem i razem siadają, i głowę odwracają.

Więc kiedy zamilkł uczony wywód, a retoryka ustąpiła kontemplacji, nagle z kłamliwej sztuki prawda się jakaś, jak muzyka, rodzi? Między osobami? Tymi z obrazów i tymi na scenie. I na widowni, bo dłużej chciałoby się słuchać i patrzeć, choć nic się nie dzieje. Ledwo ledwo tego nowego teatru. Obrazy rytmicznie wyświetlane, muzyka rytmicznie płynąca, gesty rytmicznie wykonywane, wdechy i wydechy, więcej prawie nic, światła trochę. Zatem jeszcze inaczej niż poprzednio i wcześniej, minimalnie, a najpotężniej, bo - hipnotycznie.

Wciąga ta muzyka, i nawet Charlie wrócił z szatni, by zgrać się z tamtymi. Może jego taniec to też taka sztuka, już nie estetyką podszyta, a życiem, które także sztuką jest, gdy nie poddawać się rozpaczy, po każdym ciosie podnosić się, otrzepywać ubranko, ufać? Charlie podskakuje niczym marionetka, ale zestraja się z innymi, dlaczego więc tamten nagle mu przerywa? Szydzi, że zakłócił piękny układ (prawie równy), że jak nakręcony wstaje i siada, żałosny pajac. Co to znowu znaczy? Wysłany przez Cieplaka krytyk rozwalił harmonię, wy drwił i skrzyczał - w imię jakiej prawdy? Może jej na przekór?

Muzyka milknie, a na ścianach pojawiają się te obrazy, z których straszny XX wiek uczynił ikony. Andrzej Wróblewski - Rozstrzelania. Francis Bacon, przerażające studium portretu papieża Innocentego X pędzla Velázqueza. Na scenie ci sami, ale już oddzielnie. Indywidualnie. Każdy ze swoją historią (albo histerią), swoim rozczarowaniem, lękiem, bólem, cierpieniem, szaleństwem. Każdy z innego teatru, bo już kompletnie pomieszały się języki i konwencje.

Jeden (Piotr Łukawski) zwija czerwone liny i daje świadectwo. Prosto opowiada o kinie, które dawniej się tu mieściło. Widział w nim kilkanaście razy Wejście smoka. A kiedy został aktorem, marzył o wielkich monologach (mówi nawet Fredrę), ale teraz gra boksera, więc trochę jak Bruce, choć to trochę boli Zaraz wchodzi dziewczyna (Emilia Komarnicka) i wykonuje dziwny taniec, taniec-opętaniec. Stoi i pada, potem znowu wstaje, i znowu pada, nogi się jej trzęsą. Jak na warsztatach u antropologów. Na to inny chłopak (Piotr Chys), który czas jakiś szedł w skupieniu po krawędzi sceny jak po linie, zaczyna mówić o lęku, własnym, choć przez Antoniego Kępińskiego plastycznie opisanym (świat cały płonie, gdy to mnie zagarnia). Siada na skraju sceny, niedaleko, widzę, jak się poci w teatrze bliskiego - ze mną - kontaktu. Na to inna dziewczyna (Karolina Piechota), w wysokich obcasach, wchodzi i do praktycznego życia namawia.

Figura codzienności, sztywna trochę, z jakiegoś przystanku czy marketu przez Cieplaka odrysowana. Żadnej kropli potu, gest za to typowy, wygląd i charakter. Wyciąga bombonierkę i czekoladką chce pocieszyć zalęknionego. W tym czasie inna dziewczyna (Małgorzata Oracz) siada na krześle i, "ukrzesłowiona" jak u Wróblewskiego (obraz właśnie widać), potężnym głosem śpiewa skargę kobiet. Rozpacza. Obrazy, ludzie, głosy. Zgiełk. Co tu się dzieje?

Każdy improwizuje swoje i każdy inaczej. Zwornikiem jest ekspresja i wspólny temat: lęk, ból. Dezintegracja. Nie da się utrzymać harmonii? Odezwie się przeciwnik i od razu dysonans? A potem jeszcze raz i jesteśmy w matni. Samotni, oddzieleni, przestraszeni. Jeżeli wcześniej krytyk nam utrudniał, żeby spod fałszu wydobywać prawdę, teraz okazał się prawdziwym adwokatem diabła, który niszczy.

Ale skąd ta przemiana? Raz myśleć jest dobrze, a raz źle? Raz myśl nas wyzwala, a raz zniewala? Raz otwiera, a raz zamyka? Kiedy? Zawsze? Więc nie trudź się, człowieku, jak radzi Kohelet, u którego to samo: raz nic nie warto, a drugi raz wszystko (co padnie ze sceny)? Chyba właśnie tyle chciał nam powiedzieć reżyser, wypuszczając na scenę krytyka, który teraz znowu szydzi z aktorów, że niby modny teatr grać zaczęli, ale to nie tutaj, nie u Cieplaka. Zapaść pokazują inni artyści, ci pogubieni. Przed chwilą ktoś rozkleił między słupkami taśmę budowlaną, że niby remont, strefa zagrożenia, ale się naprawi. Tamten jednak taśmę zrywa i okręca nią sobie głowę niczym jakiś radykalny performer. Nic tu się nie da uratować, sztuka się skończyła, eksperyment także. Tylko na sobie mogę próbować, na sobie eksperymentować, najlepiej śmierć, radykalnie.

Owija i mówi, ciągle mówi, choć chciałby się zakneblować, a może udusić. Koniec przedstawienia, nic tu po was, ludzie. I rzeczywiście robi się jakoś smutno, nawet żenująco. Bo przecież wiemy, że sztuka umarła, od lat to wiemy, i właśnie dlatego cieszy nas każda rebelia w tej sprawie, każde zmartwychwstanie, choćby mała próba: dobrego teatru, malarstwa, muzyki. Wstyd o tym nawet gadać, a tu nagle trzeba. Odnieść się, zrozumieć, zamyślić nad stanem Wyjść z ponurą miną przez to białe foyer, gdzie przed chwilą przemawiali biskup z europosłem. No i jakoś wytrzymać piruety Cieplaka, który przez labirynt własnych wątpliwości nas prowadzi, od siebie ucieka, ale sobą zajmuje, i zaraz, nie daj Boże, wyzna, że zrywa z teatrem!

Na szczęście w ostatnim momencie zjawia się Charlie i z narożnika, jakby nigdy nic, odzywa mocnym głosem (choć nie wiadomo, czemu po francusku): "Monsieur, monsieur!". Niemy Charlie przemówił, by tamtego uciszyć! "Przestań mówić!" - nalega. I ma rację, bo całe ludzkie zagubienie, które Cieplak pokazał, czai się w słowach, a gdzie ruch, dźwięk i muzyka, tam zaraz i harmonia się zjawia, i równowaga. Gest lepszy na depresję, choćby prosty męski ruch wyciągniętej pieści, zamarkowanego ciosu, że niby: uważaj! Albo: trzymaj się, nie pękaj!

Tak kończy się ten spektakl. W ciemności, pod ścianą, z filuternym mrugnięciem oka w miejsce gadaniny. Ale i wzniosłego finału, który przywróciłby nam wiarę. W sztukę, w życie, choćby w ten wieczór, który zaczął się fajerwerkami, ale kończy kacem. Wszystko marność, powtórzył znowu Cieplak za Koheletem. Tym razem najdobitniej, głosem jakiegoś szyderczego sobowtóra, kwestionując nawet własny spektakl. Nie raz u Cieplaka zapadała ciemność, kulisa się rozsuwała, a za sceną ściana albo czarne Nic. Zawsze jednak na jej tle, w tym Nic, stali żywi ludzie, chłopak w swetrze, dziewczyna w sukience, i na przekór ciemności, słowem, budowali swoją i naszą świadomość. Raz był to Eliot, innym razem Miłosz, Szymborska, Świetlicki, no, poeci, czasem też prorocy. Właśnie Kohelet. Tu ich nie wpuszczono, słowo stało się bełkotem i tylko obraz, ciało, ruch - wyrażają, a ich niema mowa klaruje dusze.

Dobrze, biorę tę myśl do serca i więcej nie mówię, żałując jednak (i to powiem jeszcze), że tyle niepotrzebnych słów padło ze sceny. Zanim odezwał się Charlie, a potem jednym gestem uciszył ten zgiełk.

Jacek Kopciński - redaktor naczelny miesięcznika "Teatr". Adiunkt w Instytucie Badań Literackich PAN, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Autor m.in. książek Gramatyka i mistyka. Wprowadzenie w teatralną osobność Mirona Białoszewskiego (1997), Którędy do wyjścia? Szkice i rozmowy teatralne (2002). W 2009 roku opublikował Nasłuchiwanie. Sztuki na głosy Zbigniewa Herberta.

Jacek Kopciński
Teatr
20 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia