Ciemne kotary w oknie

10. Międzynarodowy Festiwal Gombrowiczowski

Jeśli akcentować wszystko, jeśli pilnie i monotonnie skandować, jak na pierwszej lekcji języka nadwiślańskiego student, powiedzmy sobie, ściśle z Mozambiku - pierwsze takty "Wspomnień polskich" Witolda Gombrowicza, takty zdania tuż pod tytułem pierwszego rozdziału, wstępu właściwie, "Gęba i twarz", dają w sumie przytupów dwadzieścia pięć.

 „Kiedy to piszę bawi mnie myśl, że moje słowa dotrą do Polski drgająca falą i tu i ówdzie jakiś głośnik wasz znienacka nimi się odezwie.” Dobrze rachuję? Dwadzieścia pięć przytupów – dwadzieścia trzy słowa plus dwa razy „i”. Po czym, jak to u Gombrowicza – kaskada kolosalna. Dzieciństwo, rodzina, dom, młodzieńczość, studia, nie studia, pierwsze niepokojenie pióra, kawiarnie, towarzystwo literackie, sprawy duże i małe, gadki-szmatki z tym lub owym, o wszystkim, także o niczym, i w tych gadkach-szmatkach szlifowanie własnej intonacji, niepowtarzalnej, choćby tej, dokładnie takiej, co z okiem i uchem twym tańczy, gdy półgłosem czytasz sobie: „Kiedy to piszę bawi mnie myśl, że moje słowa dotrą do Polski drgającą falą i tu i ówdzie jakiś głośnik wasz znienacka nimi się odezwie.” Krótko mówiąc – wczesne życie Witolda Gombrowicza, przez niego samego pamiętane.

Tak. Ale życie nie jako życie. Życie jako słowa, zdania, język cały. Życie jako kaskada przytupów pióra. Mniej więcej tym właśnie rozpoczął się w Radomiu X Festiwal Gombrowiczowski. Miejsce: duża scena Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego. Aktorzy: Maria Gudejko, Joanna Jędrejek, Karolina Łękawa, Wiktor Korzeniowski, Janusz Łągodziński, Jarosław Rabenda, Wojciech Wachuda – wszyscy porządni. Porządni, dobrze mówiący – głośno, wyraźnie, z wystarczającym zrozumieniem zdań – wczuwający się tyle, ile trzeba, i zdystansowani gdzie należy. Właśnie jak z Gombrowicza, czyli w roli i zarazem obok, w masce, w minie scenicznej - i po sekundzie z twarzą gołą, powiedzmy prywatną, na przemian grający i jakby referujący granie. No i bardzo ładnie wyglądający w smacznej przestrzeni, co jest zasługą Katarzyny Kornelii Kowalczyk, autorki scenografii oraz kostiumów. Powiedzmy – salon w zacnym mieszkaniu Warszawskim. Miły dla oka. I tak samo miła, szlachetna odzież w stonowanych kolorach. Wszystko pastelowe, spokojne, miękkie, nie męczące, miękkie, nie męczące... miękkie... nie męczące... mięk... nie mę... m... n... Zaciąłem się? Się zaciąłem, bo przysnąłem leciuteńko? Znów? Jak na przedstawieniu?

No właśnie. Kłopot w tym, że „Wspomnienia polskie” w teatrze radomskim jakby zbyt łatwe do przełknięcia są. Wchodzą niczym ciepłe masło, serek wanilinowy albo piąty klin po trzydniówce. Nie uwierają, nie kłują, nie sprawiają bólu. Ani śladu bezradności, najmniejszego cienia goryczy, nawet jednego włosa samotności. Jak by to nie była spowiedź najintymniejsza, ostateczna w sumie, tylko folder krajoznawczy „Wspomnienia cioci, czyli przedwojenna Warszawa”. Jak by to nie był Witold Gombrowicz, tylko przewiązana uroczą wstążką, miła w dotyku, a już na pewno miła w oglądaniu bombonierka „Witold Gombrowicz”. Ot, lew udomowiony, żywy pluszak z obciętymi pazurami i w śliniaku w czerwone grochy. Lew-pierdoła. Byłeś, pobawiłeś się z nim w koci-koci-łapci, za uchem go podrapałeś, mleczka do miski nalałeś i do domu poszedłeś. A tam złapałeś się na refleksji nieuchronnej. Że tak na dobrą sprawę – nic się nie wydarzyło. Że, jak by rzekł Kochanowski, byłeś w teatrze na słowach Gombrowicza, a jakoby cię tam nie było.

Powtórzę, co wyżej sugerowałem może niezbyt ostro. Owszem, to się przyjemnie ogląda, tego się dobrze słucha, tego, a nawet owego można się o biografii autora „Kosmosu” dowiedzieć. Obrazki, zdania, postacie, gesty, żarty, śmiech, smuteczki – wszystko to bardzo sprawnie sobie płynie od początku do końca pod fachowo mruczącymi reflektorami. Tak. Tyle tylko, że w przypadku Gombrowicza – to stanowczo za mało. Taka łagodna, obła forma – nie dźwiga spowiedzi, nie dźwiga istoty, która... Jaka właściwie jest?
O co szło Gombrowiczowi w tym jego fantastycznym gadaniu o swoim dawno przeszłym życiu, gadaniu, którego chyba lepiej nie rozliczać z prawdziwości? O zagadanie? Niech i tak będzie. Ale czego? Pęczniejącej samotności? Nostalgii kompromitująco łzawej? Lęku nieokreślonego? Bydlęcego strachu przed nieuchronnie płowiejącą pamięcią? Wystarczy. Czymkolwiek jest dno tańczących słów Gombrowicza – nie ma go w zacnym przedstawieniu, wymyślonym i wyreżyserowanym przez Mikołaja Grabowskiego, w tym seansie intensywnie pachnącym Polską. Właśnie. Może to zbyt uporczywe rozgrywanie Gombrowicza Polską, a nie Gombrowiczem, jest sednem błędu Grabowskiego? Może czas najwyższy, by z cytowanego zdania, jak i z wszystkich zdań Gombrowicza, zacząć pojmować nie tylko obecność Polski, ale obecność kogoś pojedynczego, nieludzko samotnego, kogoś, kto się trzęsie pod własnymi słowami, próbując wędrować przez ciemności, inaczej zwane życiem?

Istnieje takie zdjęci z czasów, gdy Gombrowicz przebywał w Berlinie. Przedstawia pokój, zupełnie zwyczajny, z widokiem na wschód – na Polskę. Okno jest zasłonięte bardzo ciemnymi kotarami. Prawie całkowicie. Aż dziw, że Grabowski, jeśli o Gombrowicza chodzi – fachowiec nad fachowcami przecież, nie zna tej fotografii. Albo zna, tylko nie wiedział, co zrobić z goryczą ciemnych kotar.

Paweł Głowacki
Dziennik Teatralny
22 października 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...