Ciężki poród w szpitalu św. Zofii
"Położnice szpitala św. Zofii" - reż: M. Strzępka - Teatr RozrywkiJak twierdził staruszek Freud: "Seksualność skojarzona z reprodukcją nie może rozwijać się według swojej naturalnej perwersyjności, która nadaje jej kierunek rozładowania przez samą tyko przyjemność" (1). To może stać się powodem występowania nerwic i innych groźnych psychicznych dysfunkcji (2). Dodajmy do tego ciążę i proces porodu - odarte z wszelkiej mitologicznej wzniosłości, kulturowo zdekonstruowane - sprowadzone na ziemię. Stan błogosławiony? Dobre sobie. W takich warunkach nie trudno o traumę
Oglądając „Położnice szpitala św. Zofii” w reżyserii Moniki Strzępki bliski byłem zapadnięcia na którąś z psychicznych dysfunkcji. Brutalna rzeczywistość szpitala położniczego, szczerość i dosadność, a to wszystko oglądane w salwach śmiechu. Śmiechu trochę nerwowego, albowiem pod groteską i wyolbrzymieniem wyśmianych spraw kryła się przecież brutalna rzeczywistość. Ten dyskomfort podczas oglądania „Położnic...” jest niebywale komplementem z mojej strony. Obok przedstawienia Moniki Strzępki nie da przejść się obojętnie.
Musical o tak znamiennym tytule, gdzie indziej miałby się odbywać, jak nie na zatłoczonym oddziale położniczym? Szpital, choć w trakcie reform (akcja „rodzić po ludzku”, oraz gorączka związana z prywatyzacją służby zdrowia, są nieoddzielnym tłem opowieści), choć dąży z zaciętością do nowoczesności, wciąż nawiedzany jest przez ducha przedwojennego szpitalnictwa. Wspomnieć trzeba, że duch ten ma niedoprany z krwi fartuch i stanowczo protestuje przeciwko ciągłej tendencji do zrzucania na niego wszelkich niepowodzeń współczesnej służby zdrowia.
Widzimy w pełnym przekroju to, co tak boli w rodzimym szpitalnictwie. Z jednej strony przepracowany i znerwicowany personel, z drugiej - jego niekompetencje i podatność na przekupstwo. Roszczenie sobie praw do wiecznego strajku i pomysły na „uzdrowienie służby zdrowia” - uzdrowienie, które przynosi skutek wręcz odwrotny. Z jednej więc strony mamy niebezpieczną nadgorliwość, która prowadzi do katastrofy, z drugiej – porażającą obojętność. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla przyszłych matek i ich dzieci? Widząc zagubienie par, które przyszły, by partycypować we wzniosłej chwili narodzin, stwierdzić można jedynie, że nikt tego nie wie.
W koszmarze tym spotykamy trzy pary. Pierwsza (Marta Kloc i Jacenty Jędrusik), to ojciec-dyktator i matka, dla której kolejny już poród to zwykła rutyna. Druga (Ewelina Stepanczenko-Stolorz i Dominik Koralewski) to para młodych nowobogackich, którzy – trafiając do obskurnego państwowego szpitala - otrzymują lekcję, że każdy jest równy nie tylko wobec śmierci, ale też wobec narodzin. Trzecia para (Izabella Malik i Dariusz Niebudek) to para, z którą najbardziej możemy się utożsamiać. Przedstawiciele klasy średniej, zagubieni w szpitalnej rzeczywistości – to ich spotyka w tym przedstawieniu tragedia.
Nie można powiedzieć złego słowa o wykonaniu piosenek i grze aktorów – te, bez wątpienia, zasługują na pochwałę. Choreografia doskonale wykorzystuje szpitalny klimat (i szpitalne rekwizyty) i nadaje tempa i barwy całemu przedstawieniu. Muzyka natomiast, bazująca na znanych kawałkach, cóż… wpada w ucho. I obawiam się, że niewiele więcej można na ten temat napisać. Bywa też dowcipna. Czasem.
Spektakl bez wątpienia porusza kilka istotnych problemów. Nie tylko ostro i jednoznacznie krytykuje wiele aspektów funkcjonowania służby zdrowia, przede wszystkim daje wypowiedzieć się pokoleniu, które nie prosiło się na ten świat, a właśnie na niego przychodzi. Kogo można obarczyć odpowiedzialnością za nowe życie? Kto jest winny, w momencie kiedy trzeba wskazać winnego – rodzice, szpital czy państwo? No i skąd ten mit o wzniosłości rodzenia metodą naturalną?
W 14. minucie słychać strzały. Później słychać ich kilka (kilkanaście?) razy. To wszechobecny huk (także w formie wizualnej), który non stop pada ze sceny, staje się z czasem uciążliwy. Spektakl miejscami narzuca się widzowi z namolnością niesfornego dziecka. Za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę. Słychać w takich momentach konsternacje widzów, którzy gubią się, nie w fabule, ale w orgii hałasu i wszechobecnego ruchu właśnie. Może oddaje to klimat szpitalnej poczekalni, ale w wielu przypadkach jest zwyczajnie zbędne. Jest też kilka tendencyjnych motywów w spektaklu, które opierają się na założeniu, że muszą śmieszyć (ciężarny mężczyzna, czarne dziecko białej pary czy postać idioty-nieudacznika [nie jedna]). Częściej też niż dowcipna puenta dialogu, śmiech na sali wzbudza wypowiedziane w odpowiednim momencie „kurwa”. To przykra tendencja i mam szczerą nadzieję, że nie jest to główna oś, na której opiera się odwaga Teatru Krytycznego.
„Położnice szpitala św. Zofii” mają swoje dobre i złe strony. Spektakl może miejscami irytować, może też bawić do łez. Na pewno nie pozostawi nikogo obojętnym.
Przypisy:
(1) za: Poznać Człowieka. Szkice z Antropologii Psychoanalizy, red. I. Błocian i R. Saciuk, wyd.
Adam Marszałek, Toruń 2005.
2: Ibidem.