Cisza, która krzyczy

"Moja córeczka" - reż: Marek Fiedor - Teatr Ateneum w Warszawie

Marek Fiedor sięgnął po literaturę niegdyś ważną, dziś - czytaną i wystawianą znacznie rzadziej. Co nie oznacza, że starą i już niezdolną do poruszenia odbiorcy. Różewiczowska "Moja córeczka" rozpoczęła nowy sezon w Teatrze Ateneum. To dobry początek.

Fiedor przywraca scenie jeden z najlepszych i najmocniejszych tekstów Różewicza (ostatni raz realizowano "Moją córeczkę" w nieistniejącym już dziś niemal Teatrze TV; ale minęło już kilka dobrych lat!). Spektakl oparty na tekście już historycznym wypełnia też lukę w polskiej dramaturgii współczesnej. Bo i co się stało z kilogramami dramatów spod znaku "pokolenia porno"? Szybko stały się makulaturą. "Absynt" Fertacz, gdzie pojawił się problem samobójstwa młodej dziewczyny niedającej sobie rady w otaczającym ją świecie, był na scenie tylko raz. "O matko i córko" Bolesty o dwóch kobietach zmuszonych do "pójścia na łatwy chleb" także doczekało się jednej tylko realizacji. Rzekomo śmiały obyczajowo "Gang-bang" Pawła Sali wystawiono tylko raz - i przyjęto tę nowość wzruszeniem ramion. Tymczasem Różewicz ze swoim dramatem napisanym ponad 40 lat temu wciąż dotyka, drażni, niepokoi. Marek Fiedor nie próbuje modernizować na siłę tekstu. Jego przedstawienie ma wyraźny adres, i są to z pewnością lata 60., czas twardych drewnianych ławek w wagonach PKP, epoka Violetty Villas, której wokaliza dobiega z antycznego radia, słynnego warszawskiego neonu sklepu sportowego, tego z dziewczyną odbijającą piłkę. Kolejarze noszą mundury o zapomnianym dziś kroju, bohater ma na sobie długą dwurzędową jesionkę, niemodną już wówczas, a tu będącą symbolem prowincjonalnej elegancji. Dzisiejsza realizacja "Mojej córeczki" - przy okazji - obnaża nędzę i tandetę czasu "małej stabilizacji". Jeśli za symbol eleganckiego świata ma uchodzić znany neon, a Różewicz szydzi z kurewki, stręczycielki, artystycznej miernoty i alfonsa - a towarzystwo plepla złą angielszczyzną - to dopiero daje pojęcie jak koszmarnym czasem była gomułkowska Polska Ludowa. Ciekawe, w czyje ramiona stoczyłaby się dziś Mireczka czyli Mirabelka: gangstera, może biznesmena, a może któregoś z posłów? A może byłaby galerianką, jedną z bohaterek filmu Katarzyny Rosłaniec? Ba, tylko kto napisze dziś taką sztukę... Fiedora mniej interesuje czysto socjologiczny problem dziewczyny, która stoczyła się na społeczne dno nie wytrzymawszy ciśnienia pokus wielkiego miasta. Ważniejszy jest sam Henryk, ojciec Mirki-Mirabelki, jego droga przez piekło, które przeszła jego córka i jego piekło wewnętrzne. Tragedia człowieka, który zobaczył nagle najbardziej ukochaną osobę jako kogoś obcego. Kluczem do tej inscenizacji jest przypomniana przez Henryka postać andersenowskiej dziewczynki, której wpadł do oka kawałek lodowego szkła, zmieniając ją w istotę zimną, zdegenerowaną psychicznie i moralnie. Chwała Markowi Fiedorowi za poprowadzenie aktorów Ateneum, zdarcie z nich sztamp, na których wielu z nich "przejechało" kilka czy kilkanaście sezonów. Na scenie zobaczyliśmy wreszcie innego Artura Barcisia. Śladu grepsiarstwa, wygłupu. Histerię zastąpiła oszczędna gestykulacja i mimika - twarz Henryka w ostatnich scenach zastyga w niemal nieruchomą, tragiczną maskę. To wielkie zwycięstwo tego aktora, ongiś stającego 

przed kamerą Kieślowskiego, a później na wiele lat pogubionego w rolach zdecydowanie poniżej jego możliwości. Znakomita jest rola, czy też role - bo jest i siostrą Henryka, i elegancką rajfurą, i wrzaskliwą babą w kolejowym barze - Haliny Łabonarskiej. Za każdym razem inna, oszczędnie dysponująca środkami wyrazu, dalekie to od kilku jej poprzednich występów w Ateneum utrzymanych w gatunku niedobrej prowincji. Kilka scenicznych wcieleń Przemysława Bluszcza - rozmamłany małomiasteczkowy alfons w nieświeżym podkoszulku, pokasłujący konduktor-domorosły filozof, a nade wszystko cyniczny, pewny swej siły i pozbawiony jakichkolwiek moralnych hamulców Żorż - dobrze się stało, że Bluszcz zasilił zespół Ateneum. I jeszcze jedna rola - Brudas, epizod Jerzego Kamasa, zdegradowany ludzki strzęp, ochrypłym głosem wykrzykujący szyderstwa pod adresem Henryka, małe arcydzieło zapomnianej już dziś niemal doszczętnie sztuki aktorskiej transformacji. To najlepsze przedstawienie powstałe w Ateneum za dyrekcji Izabelli Cywińskiej pewnie nie wszystkim będzie się podobać. Bo mało drapieżne, bo wyciszone, bez modnych fajerwerków. Ale na tle innych, daleko bardziej "widowiskowych" produkcji spektakl Fiedora jest wyjątkowy. Jest jak cisza - a ta często krzyczy głośniej od nierozumnego wrzasku.

Tomasz Mościcki
Dziennik Gazeta Prawna
17 października 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia