Co tak naprawdę wiedzą żaby – o „Magnolii"
"Magnolia" - reż. Krzysztof Skonieczny - Wrocławski Teatr WspółczesnyJedną z kluczowych scen „Magnolii" Paula Thomasa Andersona był odcinek teleturnieju „Co tak naprawdę wiedzą dzieci", podczas którego małoletni Stanley Spector, dziecięcy omnibus, uczestniczący w rozgrywkach głównie po to, by zadowolić ambicje swojego ojca, niespełnionego aktora, odmówił dalszego udziału w programie i w ogóle w całym showbiznesie.
W spektaklu Krzysztofa Skoniecznego, opartym na scenariuszu Andersona, bohater ten nosi swojskie nazwisko Staś Kukułka i dokonuje tego samego aktu, zrywając finałowy odcinek telewizyjnego show, które dla odmiany nazywa się tu „Duże dzieci" (nota bene neon z logo programu staje się znakomitym i wymownym komentarzem finału I części spektaklu). Nie jest ono jednak wariacją na temat polskiej „Wielkiej gry", czy „Jednego z dziesięciu" (jak u Andersona), ale programem z cyklu talent show, w którym bohater, grany przez Igora Mizgałę, wykonuje na oczach „telewidzów" artystyczny performance. Stawia przed nami akwarium, do którego wkłada przygotowane wcześniej małe chorągiewki: słonko, chmurkę i tęczę (odpowiedniki elementów scenografii prologu, o czym za chwilę), następnie wsypuje tam pełne wiadro małych gumowych żab, żeby po chwili zasypać wszystko ziemią. Teatr małego Stasia wydaje się nie tylko finałem I części spektaklu Skoniecznego, lecz także jakimś jego perwersyjnym, skondensowanym podsumowaniem. Kluczem do zrozumienia obu tych przedstawień wydaje się figura żab.
Nawiązując do filmu Andersona, który kończy się dla bohaterów ostrzeżeniem w postaci spektakularnego deszczu spadających z nieba żab (w Biblii taki deszcz stanowił drugą plagę egipską), Skonieczny robi z wątku tych sympatycznych płazów główną metaforyczną oś swojego spektaklu. Wszystko zaczyna się od prologu, w którym obserwujemy sceny z życia żab. Wychodzą z bajora, grzeją się w słońcu, cieszą z deszczu i znów wygrzewają na słońcu. Rekwizyty w tym żabim teatrzyku zrobione są z papieru: słońce, burzowa chmurka, tęcza, a nawet deszcz (!). Ostatnim epizodem z ich życia jest spojrzenie na swoje odbicie w lustrze (prawdziwym), które spada z nieba. Tego nie wytrzymują, uciekają ze sceny, żeby pozbyć się żabich kostiumów. Przestają być zwierzętami, stają się ludźmi, prolog ten znowu brzmi jak symboliczne résumé spektaklu, podzielonego na dwie części: pierwszą, tę zwierzęcą, instynktowną, emocjonalną i drugą – ludzką, pełną spokoju, przemyśleń, decyzji wreszcie podjętych i świadomych. Ta antropomorfizacja żab, dokonana przez Skoniecznego, ma jeszcze jedną konsekwencję znaczeniową. Załóżmy, że żaby – naoczne wcielenie egipskiej plagi z filmu Andersona – to tak naprawdę ludzie, których człowieczeństwo istnieje gdzieś głęboko schowane pod grubą, zrogowaciałą skórą płazów. Jeśli tak, to za „deszcz żab", będący jakimś rodzajem ostrzeżenia czy wręcz kary boskiej dla świata, można by uważać pojawienie się na ziemi człowieka i jego działalność. Co gorsza, człowiek w świecie Skoniecznego jest „karą" nie tylko dla świata, ale i dla samego siebie.
Tezę tę świetnie podkreślają inne elementy spektaklu, zwłaszcza znakomita scenografia Fabiena Lédé. Gdy kończy się żabi prolog i kurtyna idzie w górę, na scenie mamy niezwykle sugestywną rupieciarnię, kojarzącą się z postapokaliptyczną przestrzenią znaną z filmów o Mad Maxie. Jej pozornie nieprzystające do siebie elementy (np. łóżko z umierającym potentatem telewizyjnym, pół dużego fiata, podest z prawej strony, dziwna szklana konstrukcja przypominająca batyskaf czy znajdujący się pod nią rodzaj palmiarni) nagle zaczynają ze sobą dialogować, tworząc zwartą całość, obrazującą świat, w którym poruszają się bohaterowie. Ich odrębne opowieści zaczynają się łączyć i wchodzić ze sobą w głębokie relacje. Z kreowanych przez scenografię i wizualizacje obrazów można wyczytać apokalipsę tego świata, który upada na naszych oczach. W prologu elementy pogody są odtwarzane już tylko jako papierowy teatrzyk, w pierwszej części mamy z kolei coś na kształt palmiarni, w której zebrano różne okazy roślin, podlewanych sztucznym deszczem, pojawia się też filmik z zoo. Komunikat wydaje się prosty: naturę w tym świecie można znaleźć już tylko w specjalnych przeznaczonych do tego rezerwatach. W II części spektaklu znikają nawet one, „palmiarnia" pustoszeje, w batyskafie zaś pojawia się złowroga chmura, mieniąca się różnymi kolorami, wyglądała mi na radioaktywną, na pewno z niczym dobrym się nie kojarzy. Cała ta rupieciarnia obstawiona jest ekranami, w większości o kształcie smartfonów, będących głównymi nośnikami tworzonej na żywo za pomocą kamery narracji, która pomaga nam zagłębić się w świat poszczególnych bohaterów. Na ekranach obserwujemy głównie zbliżenia twarzy aktorów, dzięki nim mamy więc dostęp do intymnego świata kreowanych przez nich postaci i ich emocji. Jest to źródłem ciągłego napięcia między opowieścią a przeżyciami jej bohaterów, które staje się podstawą tego znakomitego spektaklu. Co więcej, narracja filmowa prowadzi widza przez tę wielowątkową, kolażową opowieść, wyodrębniając z niej kolejne postaci i ich opowieści, podobnie jak czyni to z różnymi elementami scenografii, wydobywając je za pomocą kamery na potrzeby danej sceny czy wątku. W ten sposób twórcy żonglują naszą uwagą w zależności od potrzeb spektaklu. Trzeba powiedzieć, że dawno nie było w polskim teatrze tak znakomitego mariażu sceny i kamery. Świetna robota!
Spektakl podzielony jest na dwie części: „zwierzęcą" (żabią) i ludzką. Pierwsza, oparta na celowym dystansie aktorów wobec bohaterów i ich opowieści – czego symbolem są przekrzywione peruki, przerysowana ekspresja aktorska czy niekiedy wręcz slapstickowa gra aktorska – ma szybki rytm, pulsuje zmianami scen i wątków, prowadząc nas do wspomnianej już sceny performansu Stasia. W finale pierwszej części mamy też poruszający monolog zakochanego nieszczęśliwie we Franku T.J. Mackeyu czyli polskim Kocie (istotna zmiana w stosunku do oryginału), zapomnianego, byłego gwiazdora „Co tak naprawdę wiedzą dzieci" Donniego Smitha czyli Donata Kowalskiego. Obie te wypowiedzi – performance i atak wściekłości Stasia oraz wyznanie miłości Donata – wyznaczają kodę temu krzywemu zwierciadłu, jakie przystawia Konieczny swoim „żabom". Po tych słowach prawdy „żaby" zaczną się rozbierać ze swojej gruboskórności i zwierzęcości, żeby w finale odnaleźć w sobie czyste człowieczeństwo, którego najpiękniejszymi przejawami są miłość i przebaczenie. Aktorzy zmienią środki aktorskie, zrzucą peruki, wyjmą aparaty na zęby i zaczną grać naprawdę. Głośność i teledyskowy rytm spektaklu ustąpią miejsca ciszy i snującemu się scenicznemu bezczasowi, w miejsce łatwego kłamstwa pojawi się prawda, a w oczach widzów – łzy prawdziwego wzruszenia.
Wróćmy jeszcze na chwilę do performance'u Stasia. Wrzuca on do akwarium swoje żabki, żeby za chwilę przysypać je ziemią – po czym eksploduje, mówiąc stanowczo „DOŚĆ", porzucając świat, w którym przyszło mu być eksploatowaną przez wszystkich gwiazdą. O taki sam gest możemy podejrzewać Skoniecznego, przynajmniej w sferze symbolicznej: robi filmy, seriale, spektakle, do których – niczym Staś do akwarium – wrzuca swoich zapożyczonych od Andersona czy na przykład Żulczyka bohaterów. Przysypuje ich ziemią, żebyśmy my, odbiorcy jego sztuki, coś zrozumieli. Ale my jesteśmy jak bohaterowie jego filmów: powierzchownie eksploatujemy jego sławę i personę, kogoś, kogo sobie stworzyliśmy z jego twarzą na nasze potrzeby, więc ustami Stasia, niewinnego dziecka mówi nam: „DOŚĆ!". Za chwilę kolejna, starsza wersja „Stasia", przebrzmiała gwiazda showbiznesu, Donat Kowalski – dopełniając być może osobisty głos Krzysztofa Skoniecznego – na przekór wszystkim, pokonując własną żałosną śmieszność, wygłosi jeden z najpiękniejszych hymnów do miłości w teatrze ostatnich lat. Jego dopełnieniem będzie druga część spektaklu. Niełatwa, bo wartościowe rzeczy mają swoją cenę. Wiem, że to banały, ale w kontekście wrocławskiej „Magnolii" nabierają one głębokiego znaczenia.
Spektakl jest zrealizowany znakomicie. Adaptacja Anki Herbut świetna, zmiany wątków, inteligentne skróty czy dopisane fragmenty (prolog) wpisują się w konstrukcję scenicznego świata znakomicie. Dzięki temu złożona panorama wątków staje się klarowna, a sama opowieść jest nie tylko komunikatywna, lecz także daje widzom szansę na pełną w niej obecność, zarówno na poziomie zrozumienia, jak i emocji. Zachwyca cała strona wizualna, ze szczególnym uwzględnieniem sztuki filmowej użytej w tym spektaklu. Mistrzowsko prowadzone są kamery (Adam Pietkiewicz, Janusz Kaźmierski), rejestrujące obraz na żywo, świetne filmiki video Skoniecznego. Rewelacyjni są aktorzy: Ewelina Paszke-Lowitzsch, Anna Kieca, Paulina Wosik, Igor Mizgała, Wiesław Cichy, Piotr Łukaszczyk, Mateusz Łasowski, Maciej Tomaszewski, Tomasz Orpiński, Miłosz Pietruski – zarówno w części pierwszej jak i w drugiej, gdy muszą właściwie całkowicie zmienić środki wyrazu. Dla mnie spektakl ten do dzisiaj ma twarz Jerzego Senatora, którego monolog o miłości doprowadził mnie do łez. Wzruszająca niezwykle była też dla mnie scena, kiedy Piotr Łukaszczyk, grający policjanta zakochującego się w narkomance Klaudii (Paulina Wosik), przyniósł jej na randkę wielką obręcz do puszczania mydlanych baniek. W spektaklu „puszczanie baniek" jest metaforą ćpania, dlatego gest ten można interpretować jako oznakę bezwarunkowej miłości i całkowitego oddania. Takich smaczków w spektaklu Skoniecznego jest więcej, trzeba tylko zdjąć skórę żaby, zacząć widzieć i słyszeć.
Krzysztof Skonieczny stworzył we Wrocławiu znakomity, niedoceniony trochę moim zdaniem spektakl. Zaprosił do Teatru Współczesnego widzów, czyli wyjątkowo gruboskórne, zajęte sobą i rechotliwe polskie „żaby". Spuścił nam następnie z nieba przed oczy zwierciadła – jedno krzywe, a drugie powiększające. Czy sprawią one, że „żaby" się przestraszą i zaczną pozbywać swoich zrogowaciałych skór? Czy przejdą metamorfozę i w końcu staną się dojrzałymi ludźmi? Kto wie! Miłość w czasach zarazy potrafi czynić cuda.