Co zostało z imperium króla bawełny
"Człowiek z Manufaktury" - reż. Waldemar Zawodziński - Teatr Wielki w ŁodziŁódź zafundowała sobie wielkie widowisko muzyczne. Czy można jednak w ciągu dwóch godzin opowiedzieć niemal 150 lat historii miasta?
Opera wystawiona w Teatrze Wielkim w Łodzi nazywa się "Człowiek z Manufaktury" i narodziła się dzięki konkursowi. Wygrał go 32-letni kompozytor Rafał Janiak, operowy debiutant, a napisana przez niego muzyka jest największym atutem tego wyjątkowego przedsięwzięcia: bogata, różnorodna, a przy tym klarowna i przykuwająca uwagę.
Konkursowe zadanie musiał wykonać do libretta zamówionego przez organizatorów u Elżbiety Sikorskiej-Miszczuk. I to jej powierzono trudniejszą pracę, bowiem w jednym tekście należało pomieścić przynajmniej dwa wątki umieszczone w tytule. A oba wystarczyłyby na oddzielną historię.
Człowiek to Izrael Poznański - nazywany królem bawełny, współtwórca przemysłowej potęgi Łodzi w XIX wieku. Jego fabryka zatrudniała tysiące ludzi i kapitał właściciela pomnażała w błyskawicznym tempie. Pałac, który wybudował dla rodziny, nazywano łódzkim Luwrem, był jednak osobistością wielce dla miasta zasłużoną.
Manufaktura to z kolei miejsce, którym Łódź się dziś szczyci przed światem. Zrewitalizowane budynki imperium Poznańskiego zamieniły się w fantastyczne centrum kulturalno-handlowe. Ale w tle burzliwe dzieje dawnej fabryki - robotnicze bunty, strajki włókniarek i gniew mieszkańców Łodzi.
O tym jest "Człowiek z Manufaktury". Autorka libretta starała się uciec od natrętnego realizmu. Obok bohaterów autentycznych wprowadziła postaci symboliczne, fakty z przeszłości pomieszała z majakami i wizjami. W mieszaninie wątków i dziejów są sceny głęboko poruszające i te, które drażnią napuszoną poezją lub publicystyką.
Ów nadmiar obrazów łączy w całość właśnie muzyka. W XIX-wiecznych epizodach słychać w niej uporczywy stukot włókienniczych maszyn, który cichnie, gdy fabryka upadła po 1989 roku. Wtedy wraz z przemianami pojawiają się echa jazzujące, a nawet elementy rapowania tekstu.
Kompozycja Rafała Janiaka jest trudna dla śpiewaków, ale przyjazna ich głosom, a starannie dobrani soliści premierowej obsady jeszcze dodają jej wartości. Potrafiła to zwłaszcza Małgorzata Walewska jako Zofia - postać o wielu twarzach, od XIX-wiecznej feministki po włókniarkę z PRL-u, na przemian realna i symboliczna. Każdemu takiemu wcieleniu nadawała indywidualny rys.
Stanisław Kierner jest zarówno Izraelem Poznańskim, jak potem, w czasach bardziej współczesnych, Dyrektorem, który musi stawić czoła zbuntowanym robotnikom, a po przemianach przed sądem broni wizji ożywienia upadłej manufaktury kosztem zwolnienia wszystkich robotników. W tym drugim wcieleniu jest zdecydowanie bardziej przekonujący.
Efektownie śpiewa kontratenor Jan Jakub Monowid w symbolicznej roli Konia-Marynarza, którego pojawianie się w różnych sytuacjach nie ułatwia ogarnięcia tej opowieści. Tym bardziej że jest jeszcze koń w wizualizacji i koń żywy zmuszony przez moment do wejścia na scenę. Reżyser Waldemar Zawodziński nadał bowiem tej operze inscenizacyjnego rozmachu, ale oprócz obrazów fascynujących teatralnie zdarzyły mu się pomysły banalne. Nie znalazł też sposobu, by diaboliczność kolejnej symbolicznej postaci - Przybysza (Michał Barczak) nie wyrażała się wyłącznie poprzez zestaw pretensjonalnych gestów.
Prawdziwą wartość "Człowieka z Manufaktury" potwierdziłaby zaś kolejna inscenizacja w innym teatrze, wtedy, gdyby ta opera oderwała się od konkretu swego miasta i nabrała cech uniwersalnych. Czy tak się zdarzy, nie wiadomo. Na razie w maju opera przemieni się w widowisko plenerowe, wystawione wśród budynków Manufaktury, dawnego imperium Izraela Poznańskiego.