Coaching, martensy i gin

"Listy do Michaliny" - reż. Paweł Kamza - Scena Poczekalnia w Łodzi

Mili Państwo! Przejechałam się w sobotę do Leszna, gdzie zastała mnie impreza szczególnego sortu: premiera monodramu coachingowego w teatrze in spe. W rolach głównych: kobieta, pies i pomniejsze. Atrakcje towarzyszące: prezentacja multimedialna w PowerPoincie i wernisaż prac reżysera. O tak, bawiłam się wybornie!

Monodram to trudnej urody forma artystycznego wyrazu. Jest on niezwykle dogodną okazją by zrobić ramotę, stand-up albo wykład artystowsko-intelektualny. Słowem, dla aktora sromota i apokalipsa, a dla widowni przepłacona drzemka.

Nie stało się tak w przypadku „Listów do Michaliny" Pawła Kamzy. Pierwszy w dorobku tego reżysera i dramaturga monodram to wyraz litości dla widowni i nieco przewrotne obejście rządzących tym gatunkiem prawideł. Bowiem poza główną bohaterką znajdzie się na scenie i kilka innych postaci (włącznie z psem), a oprócz standardowego monologu do czynienia będziemy mieć także z dialogami (sic!).

A teraz parę pytań celem wprowadzenia. Czy wiemy dlaczego przyszłość jest dobra?

- Przyszłość jest dobra, bo jest. A z kolei, czym jest przyszłość? - Przyszłość to ruch! I jeszcze jedno: czy są Państwo rozwodnikami? Nie? Więc może wiedzą Państwo, kim jest były mąż/ex-żona? Otóż, są oni nie-bosz-czy-ka-mi! A np. osoba rozwiedziona, kim jest, może wiecie Państwo? Taka osoba jest wol-na! To jak jest? Mają Państwo ten rozwód? Nie? No to na co jeszcze czekamy?

Brzmi znajomo? Ach, nie brzmi? Cóż, moja przewaga polega na tym, że wiem, kim jest osoba wypowiadająca te słowa. Jest nią Izabela Noszczyk, która gra Zuzannę Bicycle w „Listach do Michaliny" Pawła Kamzy. Z kolei Zuzanna jest coachem rozwodowym, kimkolwiek by ten coach rozwodowy tam nie był. Zdradzę też - bo być może jesteście Państwo ciekawi - kto wyartykułował odpowiedzi na powyższe pytania: byłam to ja we własnej osobie. Oraz reszta widowni. Aha! I proszę nie pytać mnie, dlaczego nazwisko Zuzanny takie, nie inne. Jedyne, co mi w tej sprawie wiadomo, to że po mężu pół-Irlandczyku, a pół-Żydzie brytyjskim (o ile czegoś nie pomyliłam!).

Więc na co czekamy? Czekamy na prawdę. Skoro pożartowano nieco z profesji coacha, zaprezentowano lekkostrawny żart, wyświetlono kilka dowcipnych kart wziętych żywcem z podręcznika do motywacji autorstwa jakiejś Bridget Jones parapsychologii, rozpoczyna się część mniej już niezobowiązująca. Zamiast Zuzanny - kobiety sukcesu w dobrze skrojonej sukience koloru oranż (czytaj: optymizm), widzimy naraz samo zaprzeczenie optymizmu. Propagandę sukcesu zastępuje siedem nieszczęść stopniowo i zgodnie z chronologią odsłanianych, a zamiast rozwoju osobistego, oglądamy regres. Cofamy się powoli do zdarzeń sprzed lat. Coraz dalej i dalej. Coraz głębiej i ciemniej. Coraz więcej tu mroku, a coraz mniej powodów do śmiechu, w każdym razie do beztroskiego. Świateł na scenie ubywa, a i muzyka też jakaś mniej chyża. No i kolor lazuli, teraz jest już łatwiej dostrzegalny.

Przez Zuzannę przetacza się kilka postaci. Są to jak gdyby inkarnacje, które mówią przez nią niczym demony z przeszłości, a nie matka, fryzjer, czy ex-mąż (to znaczy, ekhem, nieboszczyk!). Mówiąc zupełnie poważnie, odtwórczyni roli Zuzanny w istocie robi znacznie więcej niż tylko gra Zuzannę. Nie dosyć, że sama główna bohaterka podlega ciągłych przemianom i zaprezentowanych zostaje właściwie kilka jej twarzy, to i postaci poboczne czynią sobie z niej medium; można więc powiedzieć, że Noszczyk kreuje na pierwszym poziomie Zuzannę, a potem przez tę postać przepuszcza do głosu inne. Jest to widok niezwykły.

Główną rolę w „Listach do Michaliny" gra jednak przeszłość. Przeszłość, którą bohaterka tak stara się zdezaktualizować; przeszłość, która finalnie wypiera tak upragnione jutro. Cały ten ruch do przodu w wykonaniu Zuzanny to zwykłe mrzonki. Powtórzę, ta przyszłość to przeszłość. To trwanie w zawieszeniu, w martwym punkcie. Pies bohaterki opowiada nam z początku o resuscytacji i o byciu kundlem. Być może wie on, jak skundlona przez życie jest jego właścicielka, coach Zuzanna. Że mimo pokaźnego balastu, jaki dziedziczy, zmaga się z poczuciem nieprzynależności, jest jakby bezpańska. Jedną nogą stoi tu, a drugą tam. Raz jest Zuzanną, a raz Bicycle. A to jej życie to skutek nieudanej resuscytacji - jest niewydolne. I z czegoś wprawdzie udało jej się wyjść, ale tylko jedną nogą.

Zuzanna to wypadkowa kolei losów i mniej bądź bardziej przypadkowych ludzi. Zuzanna – kronika wypadków zakończonych nieudaną akcją ratunkową. Kronika zagadana, zakłamana, zapita i zakrzyczana, nieskutecznie zapominana. Pod koniec spektaklu odkryta karta, i nigdy już karta biała, mimo wszystkich wysiłków nie tabula rasa. I choć rozwiedziona, to wcale nie wolna, a po brzegi wypełniona pustką. Ze stopami utkwionymi w wysokich obcasach tak niebieskich, jak niebieskie były jej dziecięce martensy.

„Nervosol, waleriana i gin; melisa, gin i waleriana" – oto ruchomy refren tej opowieści. Stara śpiewka sprzed ery coachingu i zdrowego trybu życia. Pewnych rzeczy się nie zapije medykamentem ani nie zakrzyczy sloganem. Ani gin, ani rozwój osobisty nie wskrzeszą trupa. Ani otępienie ani ogłupienie nie zastąpi dobrze przeżytej żałoby. Ona prędzej czy później przypomni o sobie, i stanie się tak w momencie najmniej stosownym. Wypełznie jak szczur spomiędzy jednego „jesteś zwycięzcą" a drugiego „byle do przodu!" I na entuzjastyczny pomarańcz zarzuci kir, a krzykliwe slogany zaszlocha trenem.

Warto sobie więc na nią pozwolić. Na żałobę po ex-mężu, po zmarłej siostrze, po wszystkich nieszczęściach i niepowodzeniach. Na poczucie winy i porażki, na gniew i żal, poczucie niesprawiedliwości, krzywdy. Pluńmy w czoło coachom rozwodowym i załóżmy na rok woalkę. Jak trzeba, to napijmy się waleriany z ginem. Bo w przeciwnym razie, kompulsywnej i wystaranej radości oranży nieodłącznie towarzyszyć będą buty koloru lazuli – koloru niezapomnienia i koloru nieba, tej siedziby zmarłych. Koloru blue jak blues. Pardon za zbyt oczywiste skojarzenia.

Mechanizm sesji coachingowej na sobotniej scenie został odwrócony. To nie my jesteśmy klientami Zuzanny, a ona jest naszą klientką. Może zresztą usługa świadczona jest przez obie strony wzajemnie. Paweł Kamza dał nam obraz wielowymiarowy i złożony. Kobiety i jej otoczenia, nieszczęścia i niewczesnej a destrukcyjnej miłości. Uczuć, których nie udaje się ocalić, bo nikt w ich imieniu nie walczył. Dał też inne obrazy w imponującej liczbie czterdziestu jeden. Warto wiedzieć, że to, co widzimy podczas spektaklu, to grafiki przygotowane przez samego reżysera. Są to impresje. Trudno zdecydować, czego dotyczą, ale nie dopatrzyłam się na nich pomarańczu. Może to niedokładnie zatarte wspomnienia Zuzanny, z tych raczej bolesnych i najwcześniejszych. Muszę Państwa jednak zmartwić, każda z tych prac znalazła w sobotę swojego właściciela. Po premierze oglądaliśmy je wspólnie we foyer leszczyńskiego Centrum Kultury i Sztuki, a już wkrótce Teatru Miejskiego. A oglądaliśmy je, popijając gin.

Paulina Żebrowska
Dziennik Teatralny
5 marca 2016
Portrety
Paweł Kamza

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia