Conrad, spotkanie dotkliwe (2)

Rozmowa z Ingmarem Villqistem

Człowiek może tworzyć wspaniałe rzeczy, namalować „Mona Lisę", zbudować Kaplicę Sykstyńską i ten sam człowiek może próbować likwidować, uśmiercać miliony Żydów, niewolić, stworzyć piekło dla innego człowieka. Ręka, który głaszcze, daje bezpieczeństwo i schronienie, może także skrzywdzić, zadać śmiertelny cios.
Tak samo jest z bohaterami Conrada, którzy tchórzą, uciekają, boją się, nie dają sobie rady, a potem podejmują próbę odkupienia win. Tylko że to nie zawsze się udaje. Podobnie jak Niemcom, którzy chociażby teraz przyjęli miliony uchodźców, nigdy nie pozbędą się blizny Holokaustu. To nigdy nie zniknie. Dlatego też koniec bohaterów conradowskich jest taki, że rozpływają się we mgle z poczuciem winy i jakimiś resztkami naprędce plecionego dekalogu. Conrad może być dla polskiego czytelnika o tyle ciekawy, że on prezentuje dość opozycyjną postawę wobec takiego prowincjonalizmu, zaściankowości i zamurowania się w polskim świecie.

W jednym z wywiadów wspominał pan o różnicy w odbiorze i w ogóle byciu Conrada w przestrzeni literackiej polskiej i brytyjskiej. Na czym ma to polegać? I skąd biorą się te różnice?

W Polsce Conrad jest pisarzem nieznanym. Dla mojego pokolenia ważne są na przykład Tajfun i inne opowiadania, które były lekturami w szkole, Lord Jim również, ale i Jądro ciemności przez film Coppoli. I Smuga cienia. Reszta mniej albo i w ogóle. Myślę, że bardzo mało osób rzeczywiście przeczytało jego książki mimo różnych starań wydawnictw nawet w okresie PRL-u. Było kilka serii monograficznych i chyba one wszystko zawierały...

...na przykład z Państwowego Instytutu Wydawniczego wyszła zielono-złota z tłumaczeniem m.in. Jana Józefa Szczepańskiego...

... i też niebiesko-srebrna seria. Także jeżeli ktoś jest zainteresowany może przeczytać wszystko.

Czyta pan książki on-line lub na czytnikach?

Nie, nie. Ja lubię jak książka pachnie, szeleści, stoi potem na półce. Dopóki nie będzie wojny jądrowej książkom nic się nie stanie.

Wróćmy do wątku o rozpoznawalności Conrada... Warto zadać sobie pytanie, którzy polscy pisarze są znani za granicą w kręgach artystycznych, intelektualnych?

Conrad jest numerem jeden. Gdyby nie jego nazwisko, nikt by nie pomyślał, że on jest Polakiem. Gombrowicz, Witkacy – są znani dla cząstki tych elit, ale czy nasi noblowscy laureaci? Nie wiem.

W takim razie w czym tkwi problem, że Conrad nie jest w pierwszej dziesiątce najważniejszych pisarzy w Polsce? Pisarzem wymienianym jednym tchem z trójką wieszczy?

Conrad to nie Sienkiewicz, jeżeli chodzi o rozpoznawalność. W języku angielskim układał on takie historie, przez które ludzie znający ten język nie musieli się przedzierać. Tworzony przez niego świat podróży, podboju, walki z naturą, problem odpowiedzialności i potwornej samotności, stylu życia, czyli zachowania różnego rodzaju form, żeby nie dać się zranić. To wszystko było i wciąż może być problematyczne dla polskiego czytelnika.
W jego twórczości są dzieła zdecydowanie wybitne i te mniej wybitne, które pisał na zamówienie. Był niezwykle płodnym artystą. Z pisania się utrzymywał, spłacał długi. Lubił żyć na wysokim poziomie, miał znakomity styl ubierania się, nie raczył się też byle trunkiem.

Można według pana założyć, że gdyby Conrad nie wyjechał, nie miałby szansę na taki sukces, jaki osiągnął za granicą?

Conrad jako emigrant nie jest ani stamtąd, ani stąd. Widać w jego twórczości, że nie do końca potrafi sobie z tym poradzić. A czy, pisząc tutaj, odniósłby sukces? Wątpię. Nasuwa się pytanie, czy on by pisał tak samo tutaj, jak w Anglii? Uważam, że byłby to dla niego ogromny problem.

Wspomniany wcześniej tłumacz, krakowski pisarz Jan Józef Szczepański, w jednym z wywiadów dla „Polityki" stwierdził, że Conrad jest pisarzem na wyjątkowy, graniczny czas i że jego popularność będzie powracać tylko w momentach zagrożenia, jak to było na przykład dla pokolenia 1920 i ich doświadczeń wojennych. Według niektórych taką sytuacją są obecne wydarzenia w Polsce.

Może tak być. To z czym teraz się mierzymy, pewnym przewartościowaniem takim dość radykalnym w przestrzeni społecznej, politycznej, moralnej, być może tak. Chociaż myślę, że takie cykliczne odkrywanie jakiegoś artysty, pisarza jest zależne od jednostkowego spotkania; jednego czytelnika, który przeżyje to, uaktywni wiele uśpionych sfer w duszy, on o tym opowie, drugi o tym napisze, trzeci przeczyta i skomentuje... Działa to jak kula śniegowa. Ci artyści, jak Conrad, to trochę rycerze uśpieni pod Giewontem. Ale to dobre pytanie, czy obecne czasy mogą Conrada uaktywnić i wznieść na sztandary. Myślę, że takie mozolenie się, taka walka z własnym poczuciem winy bohaterów conradowskich bardzo przynależy do kondycji dzisiejszego świata, który ani się nie wyzwolił, ani nie zrozumiał konsekwencji tego, co się wydarzyło w połowie XX wieku. Mam na myśli koniec II wojny światowej i to, co się powoli ujawnia po nim, czyli Holokaust. Demolka układu i porządku politycznego w całej Europie. My sobie nie możemy z tym poradzić do dziś; my artyści i my jako społeczeństwa po prostu. Bo doszło do czegoś strasznego, do czego wielu przyłożyło rękę. Skończyło się, gdyż wyznaczono pewną cezurę czasową, ale pochodne tego wloką się do dziś. I są częściowo tabu, co powoduje jątrzenie się i rozwalanie każdej, nawet najbardziej racjonalnej konstrukcji. To wszystko, co nie zostało wypowiedziane, przepracowane, przeanalizowane nie może nagle stać się zamkniętym tematem. Takie mechanizmy są również w postaciach Conrada. Czytając jego powieści, pisanie nieco archaicznym językiem, miałem wrażenie, że jest to niezwykle nowoczesny pisarz. Intelektualnie i mentalnie nowoczesny. Siła refleksji conradowskiej tkwi w pokazaniu tego przerażającego i wstrząsającego dualizmu natury ludzkiej. Człowiek może tworzyć wspaniałe rzeczy, namalować „Mona Lisę", zbudować Kaplicę Sykstyńską i ten sam człowiek może próbować likwidować, uśmiercać miliony Żydów, niewolić, stworzyć piekło dla innego człowieka.

Ręka, która głaszcze, daje bezpieczeństwo i schronienie, może także skrzywdzić, zadać śmiertelny cios.

Tak samo jest z bohaterami Conrada, którzy tchórzą, uciekają, boją się, nie dają sobie rady, a potem podejmują próbę odkupienia win. Tylko że to nie zawsze się udaje. Podobnie jak Niemcom, którzy chociażby teraz przyjęli miliony uchodźców, nigdy nie pozbędą się blizny Holokaustu. To nigdy nie zniknie. Dlatego też koniec bohaterów conradowskich jest taki, że rozpływają się we mgle z poczuciem winy i jakimiś resztkami naprędce plecionego dekalogu. Conrad może być dla polskiego czytelnika o tyle ciekawy, że on prezentuje dość opozycyjną postawę wobec takiego prowincjonalizmu, zaściankowości i zamurowania się w polskim świecie.

Rok Conrada szczególnie był obchodzony i obecny w Polskim Radiu.

Rzeczywiście dzień w dzień mówiono o Conradzie. I chwała Polskiemu Radiu za wykonaną pracę.

Jakiś cykl audycji szczególnie przykuł pana uwagę?

Szczerze mówiąc byłem tak skoncentrowany na pisaniu dramatu, że... Ale owszem, słuchałem radia, ciekawych, wieczornych rozmów i powieści Conrada czytanych przez znakomitego Andrzeja Mastalerza.

Można stwierdzić, że Rok Conrada mijał panu na poznawaniu go na nowo?

Tak, poznawaniu i przypominaniu sobie. Także na pisaniu dramatu przez kilka miesięcy i później na zrobieniu spektaklu.

Jak długo powstawał dramat?

Pisałem go ponad rok.

Czy może pan powiedzieć o procesie tworzenia?

Nie chcielibyście tego słuchać. „Męka pańska" i nic więcej.

Czyli stoczył pan poważną walkę.

Ostatnio z wielką ulgą chowałem rękopisy, pierwsze wydruki, recenzje i inne notatki do teczki. Nie była to pierwsza lepsza praca. Zapamiętam ją na długo.

A co było punktem wyjścia?

Przerażenie, że trzeba napisać. Dyrektor Teatru Śląskiego w grudniu 2016 roku powiedział mi, że teatr nawiązał współpracę z Instytutem Książki i złożyli wniosek o dofinansowanie spektaklu związanego z obchodami Roku Conrada, ale nie chcieli wystawiać Lorda Jima czy Jądra ciemności, jak wiele innych teatrów, ale skupić się na samej postaci pisarza. Dyrektor Robert Talarczyk złożył mi propozycję, którą przyjąłem, bo jestem dramaturgiem, reżyserem, to jest mój zawód. Minął jakiś czas, a ja wciąż nie wiedziałem jak się do tego zabrać. Później znowu rozmawialiśmy z dyrektorem i to on zasugerował, żebym napisał to inaczej niż zawsze, mniej czerni, mniej mroku. Zaśmiałem się i powiedziałem, że w Polsce jest wielu dramatopisarzy, którzy mogą to w ten sposób zrobić. Rozmowa jednak toczyła się dalej...

Czy miał pan wcześniej takie kłopotliwe zlecenie? Związane z biografią?

Wcześniej pisałem dla Teatru Bagatela o Kaliguli i zastanawiałem się, jak to zrobić, żeby widzowie coś z tego zapamiętali, dostali pewną całość... Przecież teraz nikt nic nie wie o Kaliguli. Ludzie wiedzą, że był jakiś Neron, Cezar i gladiatorzy. Więc jak to zrobić w przypadku Kaliguli, który jest jednak atrakcyjnym tematem? W starożytnym Rzymie przecież tyle się działo.

Conrad nie jest aż tak atrakcyjny?

Z całym szacunkiem, ale to jest podobna sytuacja jakbym chciał tworzyć spektakl o Syrokomli, wspaniałym poecie, ale pewnie nieznanym.

___

(1) Poprzednia strona - Następna strona (3)

Agnieszka Markowska , Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
17 marca 2018
Portrety
Ingmar Villqist

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...