Coś się musi stać

Rozmowa z Tomaszem Lulkiem i Igorem Kujawskim

Gra idzie o to, by ocalić to, co się da przed rewolucjonistami, którzy dążą do zniszczenia wszystkiego, co było. Tak właśnie działa pan Morawski, który rozpoczął budowanie swojego teatru od dewastacji dorobku poprzednika. To jest walka o takie spektakle, jak Dziady, Wycinka czy Courtney Love, o wartości po prostu.
___
Jeśli nastąpi zmiana na stanowisku dyrektora, w co głęboko wierzę, zrobimy wszystko, by przywrócić Dziady. Nawet ci spośród kolegów, którzy do teatru już nie wrócą, na pewno znajdą terminy, by zagrać w tym spektaklu. To są przecież trzy lata gigantycznej pracy całego zespołu, a całość zagraliśmy zaledwie kilka razy.

Z Igorem Kujawskim i Tomaszem Lulkiem, aktorami Teatru Polskiego w Podziemiu, rozmawia Jolanta Kowalska z Teatralnego.pl.

Jolanta Kowalska: Teatr Polski ma za sobą już niemal osiem miesięcy wojny pozycyjnej, a do zawieszenia broni chyba jeszcze daleko. Jak wygląda krajobraz po tych walkach?

Tomasz Lulek: Mówisz, że to już osiem miesięcy... No cóż, mieliśmy nadzieję, że zwycięstwo urodzi się wcześniej, ale wygląda na to, że ciąża będzie musiała być donoszona, może więc szczęśliwe rozwiązanie nastąpi po dziewięciu miesiącach. Coś się w każdym razie musi stać, bo dłużej to wszystko trwać nie może.

Igor Kujawski: Doszliśmy do momentu, w którym spodziewaliśmy się katastrofy związanej z premierami pana Cezarego...

Doszło do niej?

IK: No właśnie doszło, niestety. To nawet nie katastrofa, ile kompromitacja naszych scen, co jest dla kogoś, kto widział te spektakle, doświadczeniem dość bolesnym. Jeśli ostatnią premierą, jaką oglądałem na dużej scenie była Wycinka Lupy, to po wątpliwej przyjemności zobaczenia Chorego z urojenia pana Wiśniewskiego uświadomiłem sobie, że skala tej klęski jest miażdżąca.

TL: Przyznaj się jeszcze, że jako jeden z niewielu poszedłeś też na Mirandolinę.

IK: Tak, widziałem to przedsięwzięcie i trochę mi było wstyd.

TL: Skuteczność tych premier widać po efektach sprzedażowych. Jeśli widzę, że na jutro jest 200 wolnych miejsc na Mirandolinę i 300 na Chorego z urojenia, co oznacza, że sprzedano 40 biletów, to jest to klapa. Trudno o wyraźniejszy sygnał od publiczności, że nie interesują jej te propozycje.

IK: Trzeba tutaj wspomnieć, że widownia dużej sceny Teatru Polskiego liczy 850 miejsc. Na Chorym z urojenia wydzielono do sprzedaży tylko 340 miejsc, z czego nabywców znajduje tylko 1/10 czy 1/8 biletów. Aktorzy, wychodząc na scenę, mają wrażenie, że na sali nikogo nie ma.

Z wyjątkiem kilku tytułów, które jeszcze pojawiają się na afiszu, nie istnieje już właściwie dawny repertuar. A co z zespołem?

TL: Pan Morawski zniszczył dawny repertuar, ale nie zbudował jeszcze nowego, więc próbuje zapełnić lukę tytułami pożyczonymi od teatrów komercyjnych. Przez to odsuwa trzon zespołu na boczny tor. Do obsad nowych spektakli wchodzą koledzy, którzy popierają dyrekcję, reszta siedzi na ławce rezerwowych. Poza Prezydentkami i dwiema farsami nie gramy nic.

Dobrze, że te farsy zostały w repertuarze?

TL: To są spektakle, które wypracowują konkretny dochód. Jacek Weksler, który je wprowadził na afisz, robił to z premedytacją, wiedząc, że tego typu repertuar podreperuje budżet teatru. Farsy nie przynoszą nikomu ujmy, o ile nie będą stanowić głównego nurtu programowego.

IK: Ja bym to ujął inaczej. My możemy grać wszystko – począwszy od repertuaru dla dzieci poprzez farsy po totalną awangardę, istota sprawy tkwi w tym, żeby to były rzeczy dobrze zrobione. Wyznacznikiem poziomu teatru jest jakość zrealizowanych w nim spektakli. Nie grałem w Mayday, ale byłem na nim i zobaczyłem osiem wybitnych kreacji aktorskich. W drugim akcie marzyłem o tym, żeby ten spektakl się już skończył, bo bolał mnie brzuch ze śmiechu. Mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że to było aktorstwo wysokiej próby. Liczy się jakość wykonania. Teatr publiczny powinien prezentować zawodowy poziom, a tak, niestety, w tej chwili nie jest.

TL: O jakości teatru świadczy również widownia.

Jest gorsza i lepsza widownia?

TL: Nie, nie chodzi o to, że jest pierwszy i drugi sort publiczności. Teatr ma skłaniać ludzi do myślenia, a człowiek z natury jest leniwy. Potencjalni widzowie też najchętniej skonsumowaliby lekkostrawną papkę, coś, co nie wymagałoby od nich wysiłku. Mam znajomych lekarzy, prawników, ludzi wykształconych i inteligentnych, ale gdy proponuję im czasem poważniejszy tytuł, to widzę, jak tężeją. Na hasło: Dziady wręcz zaciągają hamulec ręczny. Mówią, że życie jest ciężkie, więc od teatru oczekują wytchnienia.

Da się przekonać tych nieprzekonanych do ambitniejszego repertuaru?

TL: Pracowaliśmy na to przez wiele lat i udało nam się. W ciągu roku przychodziło do nas 70 tysięcy widzów pomimo bardzo wymagającego repertuaru. To są ludzie reprezentujący szeroki przekrój wiekowy i rozmaite środowiska, co było bardzo dobrze widoczne podczas przedstawień całości Dziadów, na które przychodziła i młodzież, i ludzie starsi. Po 14 godzinach wszyscy wychodzili szczęśliwi, bo mimo trudu wytrwania na tym maratonie coś ich w tym zakręciło.

Czy Cezary Morawski zaprezentował przed zespołem jakieś credo programowe?

TL: Nie, poza jego aplikacją konkursową nie mieliśmy okazji zapoznać się z jego koncepcją programową.

IK: Przepraszam, ja usłyszałem od pana Morawskiego podczas rozmowy indywidualnej, że jest przeźroczysty politycznie. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że go po prostu nie widzę – taki był przeźroczysty. (śmiech) Wiedzieliśmy już przed konkursem, że jego pole manewru będzie bardzo wąskie, ponieważ większość środowiska po prostu nie chce z nim współpracować. Liczący się reżyserzy są dla niego nieosiągalni. Zresztą kierunek swoich upodobań ujawnił, zapraszając na występy Teatr Nie Teraz, Teatr Artenes czy Teatr TM, którego był współzałożycielem i – jeszcze do września – członkiem zarządu. To jest jego credo. Po tym widać, do jakiego teatru naprawdę dąży i jakie narzędzia do robienia go posiada.

Mieliście jakieś propozycje pracy od nowego dyrektora?

IK: Ja nie miałem takich propozycji.

TL: Ja też nie. Nie wiem, czy w związku z tym powinniśmy się uważać za szczęśliwców, ale nie mieliśmy dotąd okazji odmawiać.

IK: Pewnie to dobrze, bo niechętnie brałbym w tych przedstawieniach udział.

W obsadach nowych spektakli pojawia się dość wąska grupa osób. Cała reszta odmawia udziału?

IK: Myślę, że pan Morawski asekuracyjnie obsadza je ludźmi lojalnymi, bądź takimi, o których wie, że nie zrobią mu kuku.

Do zespołu dołączyło kilku nowych aktorów. Macie z nimi jakieś relacje?

TL: Ci nowi ludzie są z tak dalekich planet, że nie ma między nami zbyt wielu płaszczyzn porozumienia. Niektórzy z nich przez wiele lat w ogóle nie byli na scenie.

IK: Ja większość spośród tych osób doangażowanych znam prywatnie, ale trudno mi ich nazwać w tej chwili kolegami, bo moi koledzy w obecnej sytuacji nie przyjęliby angażu w tym teatrze. To jest kwestia przyzwoitości.

Wewnątrz „starego" zespołu też jest wojna?

IK: Nie ma żadnej wojny. My się po prostu nie spotykamy. Ja nie bywam w teatrze.

TL: A jak już się widzimy, to mówimy sobie: „cześć" i „do widzenia".

Nie było żadnej wspólnej rozmowy o sytuacji?

TL: Nie ma między nami porozumienia co do spraw zasadniczych. Jeśli koledzy uważają, że to, co robiliśmy dotychczas, było do dupy i tylko ktoś nam wmówił, że jesteśmy tacy wspaniali, to właściwie nie ma o czym mówić, nie mamy wspólnej idei.

IK: Ja dostałem propozycję rozmowy od dwóch koleżanek popierających pana Morawskiego. Powiedziałem im, że mogę rozmawiać ze wszystkimi i poprosiłem o wyznaczenie terminu i miejsca takiego spotkania. Niestety żaden konkret się nie pojawił. Jest mnóstwo takich pustych deklaracji, w których pojawiają się frazesy o współczuciu i trosce, ale tak naprawdę po tamtej stronie nie ma potrzeby naprawienia krzywd, które zostały wyrządzone.

TL: Myślę, że ich frustracja musiała dojrzewać od lat i nadszedł moment, w którym ten woreczek żółciowy się przepełnił i to wszystko się wylało.

Jak to się stało, że nie znaleźliście się po tamtej stronie?

IK: Ja byłem po tamtej stronie!

TL: Ja też! Prześledź repertuar ostatniego dziesięciolecia i policz moje role.

IK: Na początku nie byłem zwolennikiem dyrekcji Krzyśka Mieszkowskiego. Chciałem, żeby tu wrócił Paweł Miśkiewicz i dokończył to, czego nie mógł zrobić z powodu kłopotów finansowych. To, co robił Mieszkowski niezbyt mi się podobało i otwarcie go kontestowałem. Miałem możliwość wypowiadania się na ten temat, ponieważ byłem w Radzie Artystycznej. Po jakimś czasie zrozumiałem jednak, że błąd nie tkwi w teatrze, jaki proponuje Krzysiek, tylko we mnie i w moich nawykach myślowych. Przyszło mi do głowy, że zostałem gdzieś z tyłu, więc może warto byłoby się czegoś od tych młodych ludzi, którzy zaczynali u nas pracować, nauczyć. Musiałem się przełamać, żeby zrozumieć, że nie powinno się naginać teatru do siebie, tylko na odwrót. Uważam, że wyszło mi to na dobre.

A ty Tomku, dlaczego poszedłeś na wojnę z dyrektorem Morawskim?

TL: Morawski to jest stan umysłu, to sposób myślenia, który zyskał kilku akolitów. To są osoby, które za czasów Mieszkowskiego grały mało, bądź wcale. Ja też należałem do tej grupy osób, które nie zostały zagospodarowane w stu procentach, ale miałem poczucie, że pracuję w bardzo dobrym teatrze.

IK: Pan Morawski jest niestety tylko skutkiem kryzysu. Jego przyczyna leży w przedmiotowym traktowaniu kultury przez polityków. Im się wydaje, że wystarczy, by teatr grał cokolwiek, światełka się paliły, były jakieś brawka. Jeśli tak jest, to jest w porządku, bo o co więcej może chodzić? Mam wrażenie graniczące z pewnością, że jeden z członków zarządu województwa odpowiedzialny za kulturę ma właśnie taki stosunek do sprawy. Źródłem zła nie jest więc pan Morawski. Jego pojawienie się w teatrze było tylko konsekwencją dyletanctwa i arogancji urzędników.

Ale sytuacja jest dynamiczna, marszałek wycofał poparcie dla dyrektora Morawskiego. Czy to wam daje poczucie sukcesu w tej walce?

TL: Musieliśmy przez wiele miesięcy pracować nad tym, by członkowie zarządu zrozumieli, że popełnili błąd. Trzeba jednak podkreślić, że ta zmiana stanowiska nie jest jednogłośna. Pan marszałek Samborski jednak nadal utrzymuje, że decyzja komisji konkursowej była słuszna, w związku z czym trzeba dać szansę nowej dyrekcji.

Są już konkretne owoce tej decyzji w postaci premier.

TL: Nie trzeba czytać recenzji, by zobaczyć, że sprawy idą w złym kierunku. Wystarczy sprawdzić dane sprzedaży.

IK: Jedna z naszych koleżanek powiedziała, że jeśli premiery w naszym teatrze to są spektakle skupowane na rynku wtórnym od prywatnych firm, które pokazano już we wszystkich domach kultury i szkołach na Dolnym Śląsku, to trudno o wyrazistszy znak katastrofy artystycznej. Tym bardziej, że przedsięwzięcia te są grane na scenach, na których można było oglądać dzieła Jarockiego, Lupy, Garbaczewskiego czy Strzępki. Wygląda więc na to, że za dyrekcji Cezarego Morawskiego prywatne teatry komercyjne zyskały sponsora strategicznego w postaci teatru publicznego. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jak nazwać ten proceder – wszystkie granice zostały już przekroczone.

TL: Wyższość mecenatu państwa nad sponsorami prywatnymi polega właśnie na tym, że budżet dokłada do wartości artystycznej. Dotacja ze środków publicznych jest przecież niczym innym, jak dopłatą do ceny biletu. Gdybyśmy się mieli samofinansować, to musielibyśmy produkować spektakle obliczone wyłącznie na zysk z biletami w cenie kilkuset złotych.

IK: Myślę, że rynek pop-teatru jest już nasycony, o czym pan Morawski doskonale wie, bo funkcjonuje w tym obiegu od lat. Jest już tak dużo firm, oferujących rozrywkowe produkcje z gwiazdami telewizyjnymi, że coraz trudniej je sprzedać. W ostatnich latach pojawiła się tendencja odwrotna – coraz więcej osób wybiera teatr artystyczny. U nas za dyrekcji Krzysztofa Mieszkowskiego frekwencja wynosiła 95 procent. Wobec tego pytam: panie Cezary, jaką frekwencję ma pański pop-teatr, serwowany na scenach Polskiego?

TL: Spektakle Edukacji Rity miały status próby otwartej, wiec nie sprzedawano na nie biletów, mimo to widownia świeciła pustkami. Pokaz Na pełnym morzu odbył się podobno przed publicznością składającą się z kilku osób.

IK: Dobrze byłoby wiedzieć, czy aktorzy dostali za te „próby" jakieś wynagrodzenie i jakie koszty w związku z tymi pokazami poniósł teatr.

Czy „teatr w podziemiu", rozumiany jako grupa oporu w dalszym ciągu ma za sobą większość zespołu? Jak wygląda stan armii na dziś?

IK: Armia istnieje, tylko jest w rozproszeniu, bo życie biegnie do przodu, ludzie mają jakieś zajęcia, część kolegów pracuje już poza Wrocławiem. Każdy z nas coś robi, żeby się nie ochwacić, stojąc w boksie. Na tym polega ten zawód.

TL: Większość zespołu artystycznego nadal jest z nami.

Ale proporcje chyba się zmieniły, bo w zespole pojawiły się nowe osoby, które protestu raczej nie wspierają.

IK: Tak, część zwolniono, część doangażowano. Nawiasem mówiąc, nowi koledzy natychmiast zapisali się do Solidarności. Nie liczyłem, jak teraz wyglądają proporcje układu sił, ale one są odwracalne.

TL: Ważne jest to, co ludzie mają w głowach i to jest właśnie nasze marzenie, by tym naszym lekko zaczadzonym kolegom trochę przewietrzyć mózgi i uświadomić, że popełnili błąd.

O co teraz toczy się gra? Odwołanie dyrektora chyba nie zakończy wszystkich problemów teatru.

IK: Gra idzie o to, by ocalić to, co się da przed rewolucjonistami, którzy dążą do zniszczenia wszystkiego, co było. Tak właśnie działa pan Morawski, który rozpoczął budowanie swojego teatru od dewastacji dorobku poprzednika. To jest walka o takie spektakle, jak Dziady, Wycinka czy Courtney Love, o wartości po prostu.

TL: Najgorszą rzeczą jest to, że ten konflikt, który na początku był sporem o kształt artystyczny teatru, teraz znalazł się w orbicie walki politycznej. To, co się u nas dzieje, odzwierciedla zresztą ogólną sytuację w kraju. Bardzo krzepiąca jest natomiast skala poparcia, jaką otrzymaliśmy od środowiska. Koledzy z innych teatrów zrozumieli, że to samo może wydarzyć się u nich.

Co da się jeszcze ocalić?

TL: Jeśli nastąpi zmiana na stanowisku dyrektora, w co głęboko wierzę, zrobimy wszystko, by przywrócić Dziady. Nawet ci spośród kolegów, którzy do teatru już nie wrócą, na pewno znajdą terminy, by zagrać w tym spektaklu. To są przecież trzy lata gigantycznej pracy całego zespołu, a całość zagraliśmy zaledwie kilka razy.

A co z zespołem?

IK: Zespół rzeczywiście uległ rozproszeniu, ale myślę, że znaczna część spośród kolegów, którzy odeszli z teatru, traktuje obecny stan rzeczy jako sytuację przejściową. To są przecież ludzie związani z Wrocławiem i bardzo chcą tutaj wrócić.

A co z tymi, którzy są dziś po drugiej strony barykady?

IK: Jesteśmy aktorami i podlegamy weryfikacji na scenie. Myślę, że ci koledzy, którzy stanęli po stronie Cezarego Morawskiego, przechodzą taką weryfikację w tej chwili. Na scenie widać ich poziom zawodowstwa i przydatność w zespole. Następny dyrektor artystyczny, jeśli obejrzy te ostatnie spektakle, z pewnością podda je ocenie i będzie wiedział, jakie podjąć decyzje.

Jakiego teatru chcielibyście w przyszłości? Możliwy jest powrót do tego co było?

IK: Nie, do tego już nie ma powrotu. Spodziewam się, że będą jakieś korekty tamtego kursu. Teatr Polski ma trzy sceny, więc dobrze byłoby jakoś zróżnicować ich repertuar. Od lat powtarzam taki niepopularny termin, który coraz trudniej przechodzi mi przez usta, jak „eklektyzm". Właśnie taką linie programową realizował Jacek Weksler. Wielu ludzi rozpoczynało swoją przygodę z teatrem na Mayday, a potem wybierało ambitniejsze pozycje. To było bardzo skuteczne działanie edukacyjne, bo widz przechodził jakąś ścieżkę, smakował różne rodzaje teatru, by dojrzeć do przedstawień trudniejszych w odbiorze. Rzecz w tym, by każdy z tych kąsków był smaczny, bez względu na ich ciężar gatunkowy.

TL: Właśnie tak. A dyrektor artystyczny nie może być uparciuchem, któremu się wydaje, że zna wszystkie prawdy objawione, więc forsuje tylko jeden kierunek programowy. Na tym właśnie polegał błąd Krzysztofa Mieszkowskiego, że był w tym swoim egotyzmie potwornie uparty. Nie potrafił też pozyskać życzliwości urzędników, bez czego bardzo trudno jest kierować tak dużą instytucją. Trzeba umieć rozmawiać z ludźmi, którzy dysponują pieniędzmi publicznymi. Oczywiście los teatru nie może zależeć tylko od gustów urzędników. Można się z nimi spierać na temat programu artystycznego, ale powinno się prowadzić z nimi jakiś dialog.

IK: Jeśli już mówimy o przyszłości, to trzeba wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, o której zresztą Krzysztof dość często mówił – o niedoszacowaniu kosztów stałych teatru, co było przyczyną powstania długu strukturalnego. Można się spierać, czy to są 2 czy 3 miliony złotych, ale ta luka istnieje. Gdyby ten problem zlikwidowano, teatr mógłby spokojnie wystawiać dziewięć premier rocznie, po trzy tytuły na każdej scenie. Przy takiej produkcji można znacząco poszerzyć repertuar. W ramach obecnej dotacji trzeba dokonywać trudnych wyborów i Krzysztof to robił, tyle że dość jednostronnie. Myślę więc, że jeśli u decydentów pojawi się wola naprawy tego teatru, to trzeba będzie poważniej pomyśleć o jego finansach, żeby móc wyjść do widza z szerszą ofertą. Myślę zresztą, że taka różnorodność propozycji – mam nadzieję, że tutaj Tomku zgodzisz się ze mną – wpływa dobrze również na kondycję aktorów, dając im szansę przetestować swoje umiejętności w repertuarze lekkim, średnim...

TL: ...i hardcorowym (śmiech)

IK: Repertuar lekki jest cudownym oddechem po zadaniach o cięższym kalibrze, nie mówiąc już o tym, że to poszerza nasze możliwości warsztatowe, daje dobrą szkołę rzemiosła i otwiera na kontakt z innym widzem.

Urzędnicy też mają swoje teatralne sny: marzą o klasyce wystawianej „po bożemu". Spełnilibyście ten postulat?

IK: Być może istnieje taki rodzaj repertuaru, który należy wystawiać z szacunkiem dla litery tekstu. Problem jednak w tym, że zmienia się widz. Do inscenizacji zrealizowanych „po bożemu" młodzi ludzie mają dostęp w Internecie. Każdy może sobie obejrzeć dzieła Szekspira w realizacjach BBC w doborowej obsadzie. Dziś do teatru przychodzi widz przygotowany, który zna już tekst i oczekuje interpretacji, oryginalnego odczytania. Taki sposób traktowania klasyki jest znacznie ciekawszy, chodzi przecież o to, by wejść w dialog z utworem, a nie po prostu literalnie zrealizować go na scenie.

TL: Zmienił się też język komunikacji. Musimy się porozumiewać z odbiorcą, używając jego kodów.

IK: Oczywiście, że tak. Do młodych ludzi nie da się dotrzeć, używając wyłącznie słowa, bo to ich po prostu nudzi. Nie dlatego, że są gorsi lub nie mają wyobraźni. Wręcz przeciwnie – oni są lepsi, bo są szybsi. Potrzebują więcej bodźców. Musimy się trochę spocić, by ich dogonić, a nie żądać, by wszyscy zwolnili i dostosowali się do naszego tempa.

Zbliża się koniec sezonu. Co będzie dalej?

IK: Jesteśmy teraz w najgorszym z możliwych położeń, bo z podmiotu sporu, jaki prowadziliśmy z Urzędem Marszałkowskim, wylądowaliśmy na pozycji przedmiotu. Gra toczy się obecnie pomiędzy zarządem województwa a ministerstwem. Dla nas jest to trudna sytuacja, bo możemy się już tylko przyglądać, jak mocarze rozgrywają sprawę ponad naszymi głowami. W tej fazie nie mamy już na nic wpływu.

TL: Jest we mnie głęboki smutek. Niczego podobnego nie doświadczyłem dotąd w karierze zawodowej. W teatrach, w których pracowałem, zdarzały się oczywiście słabsze okresy, ale nigdy nie było wstydu. Nie przypominam sobie też, by ktoś z taką zaciekłością deptał cudzy dorobek. Miałem w ręku chińskie wydanie Dziadów. Czułem się wtedy niesamowicie, bo przecież ten przekład jest pokłosiem wyjazdu naszego spektaklu do Chin. Dla mnie to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie pozostały po minionych 10 latach, że mogłem mieć w ręku tę książkę, choć nic z niej nie zrozumiałem. (śmiech)

Macie siłę walczyć dalej?

IK: Ależ oczywiście. Tak jak już powiedziałem, karty w tej chwili nie znajdują się w naszych rękach, ale jesteśmy w blokach, wciąż jeszcze w teatrze. Nie zamierzamy wyjeżdżać z Wrocławia.

TL: W ciągu tych ośmiu miesięcy przechodziliśmy czasem kryzysy, ale wspieramy się nawzajem. Emocje, jakie przeżywamy, są przecież zabójcze. Niektórzy byli tak psychicznie wyprani, że musieli wyjechać, by dojść do siebie. Ale wracali.

Wy też mieliście kryzysy?

TL: Ja miałem.

IK: Ja też. Kiedy już zarząd województwa podjął decyzję o wszczęciu procedury odwołania Cezarego Morawskiego, to poprosiłem kolegów, żeby mnie zwolnili na kilka dni. Wyjechałem na Kaszuby... i cały ten wyjazd przespałem.

TL: Ja jestem szefem związku zawodowego Inicjatywa Pracownicza, więc mam trochę obowiązków. Musiałem stawiać się w prokuraturze i na policji, bo przecież toczy się postępowanie o przekroczenie uprawnień komisji konkursowej. Nawet gdy dyrektor odejdzie, to sądy będą nam przypominały, że on tu był.

IK: Tak, sprzątanie będzie trwało bardzo długo. Sklejanie też, o ile będzie z kim sklejać. Błędy można wybaczyć tylko pod warunkiem, że człowiek potrafi się do nich przyznać i chce je naprawić. W końcu „spośród wielu dróg przez życie każdy ma prawo wybrać źle". Myślę, że z większością zespołu jeszcze się spotkamy i padniemy sobie w objęcia, bo stęskniliśmy się za sobą. Ja w każdym razie za kilkoma osobami w naszym teatrze naprawdę tęsknię.

Żadnej żądzy odwetu?

TL: Złość i żądza odwetu niszczą człowieka. Dążenie do zniszczenia to jest właśnie to, co się wydarzyło w naszym teatrze. W krótkim czasie unicestwiono dorobek ostatnich 10 lat. Powrót do normalności będzie musiał trwać długo.

___

Igor Kujawski – aktor teatralny, telewizyjny i filmowy, reżyser dubbingowy. W 1984 roku ukończył wrocławską filię Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Od 1 września 1984 roku aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu. W 2004 roku za zasługi pracy artystycznej nagrodzony Brązowym Krzyżem Zasługi, a w 2010 – Srebrnym Krzyżem Zasługi. Ostatnio zagrał m.in. w głośnych spektaklach: Tęczowej Trybunie 2012 Pawła Demirskiego, reż. Monika Strzępka, 2011 (Grand Prix, X Festiwal Prapremier w Bydgoszczy, 2011; nagroda za najlepsze przedstawienie i nagroda dla najlepszego zespołu aktorskiego, IV Międzynarodowy Festiwal Teatralny Boska Komedia w Krakowie, 2011) oraz w Dziadów części III Adama Mickiewicza, reż. Michał Zadara, 2015.

Tomasz Lulek – aktor teatralny, telewizyjny i filmowy. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie (1978). W latach (1978–1985) związany z Teatrem Współczesnym im. Edmunda Wiercińskiego, a następnie Teatrem Polskim (od 1985). Na dużym ekranie debiutował w filmie wojennym Pawła Komorowskiego Elegia (1979) oraz we Wściekłym Romana Załuskiego (1979). Uhonorowany m.in. Odznaką Honorową „Zasłużony dla Województwa Dolnośląskiego" (2013) oraz Brązowym Krzyżem Zasługi (2011). Szeroką popularność przyniosła mu kreacja doktora Antoniego Turczyka w serialu Pierwsza miłość (od 2004).

Jolanta Kowalska
teatralny.pl
27 kwietnia 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...