Crazy man

6. Międzynarodowy Festiwal Lalka też Człowiek

"I\'m not a puppeteer. I\'m just a crazy man" - takimi słowami powitał widzów zgromadzonych w SCEK-u David Zuazola. Może ma rację i nie jest lalkarzem - ale nie zmienia to faktu, że pokazał nam najlepsze jak do tej pory przedstawienie festiwalu

To była kolejna prosta historia. Piękna, smutna bajka o tym, jak trudno jest być innym i jak okrutni są ludzie. Nie było happy endu, żadnego morału albo przestrogi. Tylko opowieść sama w sobie, taka do obejrzenia i do przeżycia, do zachwycenia się i wzruszenia, i do zachowania gdzieś głęboko w sobie – w czym znacząco pomogła (a nie przeszkodziła, jak to często bywa) forma. Niezwykła tak samo, jak jej twórca.

Choć może właściwie lepszym określeniem byłoby „dziwna”. Dwie stojące na scenie konstrukcje nie przypominają zupełnie niczego. Zbudowane z najróżniejszych rzeczy, kawałków prostych przedmiotów, które każdy z nas ma w mieszkaniu, wyglądają jak dzieło szalonego domorosłego artysty. Ale taki właśnie jest świat, w jakim dzieje się opowieść: posklejany z fragmentów, chaotyczny, trochę śmietnikowy, chylący się ku upadkowi. Nasz świat?…

Lalki też są dziwne. Trochę „zwichnięte”, jakby kalekie, niedoskonałe. Nie czarują idealnym wykonaniem, regularnością sztucznych rysów. Animować też nie da się ich tak, by stworzyć doskonałą iluzję. Do tego wszystkiego są raczej niewielkie, żeby je dojrzeć wśród scenografii trzeba się wychylić, skupić – sprawiają wrażenie zagubionych wśród tego zepsutego świata, w którym w dodatku ciągle coś się świeci, kręci, przesuwa… Ale opowieść nie gubi się nawet w natłoku tych wszystkich efektów. To tylko przerywniki, swoiste atrakcje, podane z umiarem i smakiem, po to, by dać widzowi chwilę wytchnienia i zadziwienia. Tak samo zresztą działają krótkie komediowe sekwencje, takie jak śpiewający Elvisa Crazy Flower i jego czarnoskóry chórek. Jasne, był to gag – rozbawił całą widownię. Ale dzięki niemu w następnej scenie jeszcze mocniej wybrzmiało nieszczęście, które dotknęło bohaterkę.

Do niej w ogóle podchodzimy bardzo empatycznie. Być może to zasługa wspomnianej już wzruszającej ułomności lalki, u niej podkreślonej jeszcze tym, że ma skrzydła, które są długo całkowicie bezużyteczne, nie są w stanie unieść jej w powietrze… Ale znaczenie ma na pewno także fakt, że jest to postać niema. Autor nie przydzielił jej żadnej kwestii, nie dał jej szansy opowiedzieć o tym, co czuje. Musimy to sobie dopowiedzieć sami – i to, co nam przychodzi do głowy naprawdę ściska serce.

Spektakl kończy się smutno, ale pozostawia odrobinę nadziei. Bohaterka odniosła rany, na pewno ostatecznie straciła zaufanie do ludzi – ale nie wiemy, co było dalej. Umarła? A może nie, może wyzdrowiała, wróciła do tego pięknego miejsca pełnego kwiatów i żyje tam teraz spokojnie?

Zuazola dokonał rzeczy naprawdę trudniej – stworzył spektakl o idealnym balansie, nie popadający ani w ckliwość, ani w farsę, o formie, która jest mu niezbędna, ale jednocześnie nie przytłacza całości. Coś takiego powstaje niezwykle rzadko. Aż szkoda, że nie jest to spektakl konkursowy.

Iga Kruk
Teatrakcje
21 listopada 2011

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...