Cud niepamięci
"Morfina" - reż. Ewelina Marciniak - Teatr Śląski w KatowicachNajwyraźniej trzeba się zapomnieć, żeby płynąć pod prąd. Jak Ewelina Marciniak i jej załoga. Nikt z nich, parafrazując Herberta, nie płynie przecież do źródeł w „Morfinie". Zgodnie z kursem (Marciniak i spektaklu), poddają się głównemu nurtowi postmodernistycznej nomenklatury. Reżyserka wyważa niby otwarte już drzwi, a tu niespodzianka...
Czas, miejsce i jaźń w „Morfinie" są płynniejsze niż panta rhei (czy powieść Twardocha) przewiduje. Jak po morfinie w czystej postaci. Aktorzy grają potrójne role, zmieniają płeć, wiek, gatunek, wżynają się w cudze kwestie, a wzrokiem przewiercają widzów, jakby i ich chcieli zawłaszczyć. Drapieżnie, infantylnie, groteskowo, dyskretnie, bombastycznie, komiksowo, z klasą i po chamsku. Mistrzowsko. Dlatego sama wojna, akcja i Kostek, powieściowy protagonista, ustępują pola drugoplanowym tworom rozbuchanej wyobraźni Marciniak i reszty zespołu.
I tak, basen na scenie, choć przywołuje na myśl podobną konstrukcję z „Babel", pełni inną funkcję w „Morfinie". Marciniak nie nurza się w brudzie i smrodzie wojny. Nie epatuje dekonstrukcją, nie straszy symulakrami, nie peroruje. Z perfidią upaja widza dobrym smakiem rozkładu. Jest estetką. Stylowe kostiumy (Katarzyna Borkowska) i muzyka z 'epoki' (Chłopcy Kontra Basia) tworzą wysmakowane retro, a pusty basen – parkiet pod choreografie a' la Derrida i płynną nowoczesność spod znaku Baumana. Z pewnością to nie pora i miejsce na sequel „Trash Story", rewizję wojennych mitów i bebechy. „Czekoladowy sen" jest tu bardziej na miejscu . „Czekoladą staję się/ w czekoladzie sobie znikam", śpiewa Barbara Derlak (w zastępstwie Sławy Przybylskiej). Ale to nie takie proste.
Bo u Marciniak nie do końca sprawdza się zabieg zamiany głębi na estetykę powierzchni. Nie wszystko okazuje się lekkie, łatwe i płynne; pomiędzy rolami a ich (od)twórcą w spektaklu powstaje tarcie. Wbrew woli, odsłony nowych ja na scenie stają się więcej niż kolejnymi „warstwami cebuli". Ewelina Marciniak miała (nie)szczęście pracować z charyzmatycznym zespołem. Stąd, poniekąd, ta nieoczekiwana emanacja chropowatych tożsamości.
Aktorzy w „Morfinie" znaczą role; nie pozwalają im (od)płynąć bez śladu. Nawet komiksowy esesman-Papaj Błaszczyńskiego jest autentyczny, nie wspominając o Helenie/Pannie Alicji Anny Kadulskiej – żywego dowodu na istnienie syren. Wierzymy w nie-z-tego-świata matkę Violetty Smolińskiej (czy tożsamość musi wiązać się z miejscem?), nawet bardziej niż w tę z Jasnej Góry, i... można by tak bez końca.
Jedynie Kostek (monolityczny Piotr Smagała) niezmordowanie balansuje na powierzchni, co stanowi świetny kontrapunkt dla pozostałych postaci-czeluści. Smagała – jak nie Kostek – usuwa się z pola błyszczenia, ale to na jego solidnych ramionach wspiera się cała konstelacja. Nawet jeśli Kostkowi, jako postaci scenicznej, Marciniak ewidentnie odmawia treści, to w strukturze spektaklu, mimo woli, i tak go nobilituje. To ciekawe i dobrze rozegrane posunięcie.
Wygląda na to, że Ewelina Marciniak w pięknym, bez dwu zdań, geście włączenia, na tyle szczęśliwie zapomniała się w 'poprawnej' rozbudowie drugich planów i mikro-narracji wykluczonych, że pozwoliła tworom nieznanej proweniencji – niepoprawnie tożsamym i 'niecebulowym' – przejąć stery „Morfiny". I chwała im wszystkim za to. Bo efekt jest nieziemski.