Czar pięknych ciał
"Pożegnanie jesieni" - reż. Piotr Sieklucki - Wrocławski Teatr WspółczesnyMiędzywojenna dekadencja wyższych sfer z rewolucją w tle została ukazana przez Witkacego w krzywym zwierciadle. Nieco archaiczna dziś powieść, odkurzona i uwspółcześniona, posłużyła widowisku łączącemu rozrywkę i artystyczną transgresję
Kryzys tak zwanych wartości ogłaszany jest niemal permanentnie przez różnego rodzaju moralistów. Autor Pożegnania jesieni do nich nie należał, jednak przedstawił bogaty świat zdominowany przez zmysłowe i emocjonalne rozkosze, pusty, oderwany od realiów chylącego się ku upadkowi świata. Wieszczony przez Witkacego koniec indywidualistycznej kultury, eskapistycznej i pełnej nieskrywanego egoizmu, nie oznaczał dla niego początku nowego wspaniałego świata, lecz raczej koniec świata w ogóle. Można tylko na podstawie jego tekstu zapytać, czy byłoby czego żałować. Po przedstawieniu w reżyserii Piotra Siekluckiego odpowiedź na to pytanie brzmi: owszem – jeśli już nie samego ksobnego arystokratycznego półświatka, to przynajmniej niepowtarzalnej, pełnej wyuzdania i duszno-mrocznych zakamarków estetyki.
We wrocławskim spektaklu znajdziemy jednak nie tylko charakterystyczne naigrywanie się z artystowsko zaprawionego zepsucia wyższych sfer. Drwina dotknęła bowiem także tych, którzy miast używać życia lub też poprzestawać na jego używaniu, angażują się w ideologiczną walkę. Katolicki ksiądz (Dariusz Maj) ukazany został jako postać groteskowa („Cały ten Wyprztyk to człowiek pierwotny. Po prostu chłop o słabo wyuzdanych instynktach… niedorosły do kostek ideałom, którym służy”). W walce z „Gazetą Wyborczą” mógł ją jedynie podrzeć i podeptać, podczas gdy jego ideowy przeciwnik – Sajetan Tempe (Piotr Łukaszczyk) bezcześcił ołtarz ze zwielokrotnioną Matką Boską Częstochowską rysując na nim męski narząd, szatańską liczbę, używając krzyża do drapania się w zadek i wyjadając bez namaszczenia hostię. Świadkami starcia, w tym wzajemnego egzorcyzmowania się byli pozostali bohaterowie. Okrzyki zdziwienia i przerażenia nadały tej scenie komiczny charakter. Takich groteskowych scen było zresztą więcej. Gdy Jakub Prepudrech (Krzysztof Zych) pytał nowozaślubioną, leżącą w zachęcającej pozie Helę Bertz (Marta Malikowska-Szymkiewicz): „Czy ty widzisz?”, ta odpowiada: „Widzę i podziwiam. Ale nie teraz. Jutro rozpocznę pokutę”.
Niekiedy humor był czysto sytuacyjny. Tak działo się choćby wtedy, gdy niemal wszyscy aktorzy wyszli do przedsionka na papierosa i komentowali to, co działo się na scenie. Innym razem pisany w latach 20. ubiegłego wieku tekst nabrał świeżości we współczesnych kontekstach. Stara Osłabędzka (Irena Rybicka) wyjaśniała na przykład, dlaczego nie należy używać za dużo kupnego, czyli – w domyśle – innego niż domowej roboty, pudru do twarzy. W jeszcze innych scenach żart okazał się zupełnie gruby. Gdy Hela pod stołem zaspokajała oralnie buńczucznego i niewiele sobie z tego robiącego Rosjanina Purcela (Edward Kalisz) ksiądz Wyprztyk w patriotycznym porywie kopnął ją w wypięty tyłek. Podobnie na krawędzi działo się, gdy po wyjątkowo mało przemocowym małżeńskim gwałcie Zosia przykleiła sobie ciążowy brzuch. Takich scen na granicy dobrego smaku, ale zabawnych w zestawieniu z toczącą się dyskusji ideologiczno-patriotycznej można było jednak zobaczyć niewiele. Twórcy spektaklu zaoferowali za to wiele fragmentów lekkich, niezwykłych lub po prostu pięknych. Zwolennicy teatru klasycznego, surowego, do pewnego stopnia przewidywalnego z pewnością nie mogli być zadowoleni. Chwilami pomysł gonił pomysł, a jeden zaskakujący zwrot – następny. To bogactwo inwencji ktoś mniej niż ja zachwycony mógłby zresztą uznać za jej słabość. Nie zawsze kolejne realizacje kleiły się w spójną całość. Jednak utrzymywały uwagę, bawiły szaleńczo i dostarczały niezwykłych przeżyć estetycznych, a to uważam za wystarczające kryteria dla dobrego teatru.
Jedna z najbardziej niespodziewanych scen rozegrana została z utworem zespołu Queen „I want to break free” (Chcę się uwolnić). Freddie Mercury we Współczesnym śpiewał Andrzejem Łohoyskim (Krzysztof Boczkowski). Rozbujanie przywodzącego na myśl Ostatnią Wieczerzę weselnego stołu tą porywającą piosenką, obsypanie gości brokatem, całkowite złamanie konwencji sztywnego przyjęcia rozpoczęło serię muzycznych ekstrawagancji: od chodnikowego disco polo aż po operowe arie. Pośród nich zapadła w pamięć słynna turpistyczna parafraza „Kotków dwóch” autorstwa ekscentryka z Zakopanego. Żywe choreograficzne popisy stworzyły niepowtarzalne widowisko. Weselnicy strojący zindywidualizowane miny stanowili widok, który na początku przedstawienia nie sposób było przewidzieć, tym bardziej, że spektakl rozpoczął się oszczędnie – od trzech Starców (Bolesław Abart, Zdzisław Kuźniar, Maciej Tomaszewski), którzy rozochoceni obiecywali sobie szczęśliwy dzień i – nieco nieoczekiwanie – zdecydowali się spędzić go na wózkach inwalidzkich. Ich rola ograniczała się potem do przedstawiania postaci i komentowania wydarzeń. Fakt, że to sam Witkacy nimi mówił, dodawał pikanterii tym rzucanym od czasu do czasu zdaniom.
Tym, co w Pożegnaniu jesienią udało się wyjątkowo dobrze, były sceny erotyczne. Większość z nich została zagrana z ironiczną przesadą. Mechaniczność aktów i ich odarcie z emocjonalnego zaangażowania dobrze pasowała do intencji ukazania hedonistycznej dekadencji. Z drugiej strony homoseksualne pocałunki Heli z Zosią Osłabędzką (Aleksandra Dydko, Ad Spectatores) i Łohoyskiego z Atanazym Bazakbalem (Michał Szwed) wydawały się namiętne i autentyczne. Zupełna nagość tych dwóch ostatnich poprzedziła skakanie przez skakankę jednego z nich, a później ciepłą i zabawną scenę w wannie, w której nawzajem karmili się budzącą erotyczne skojarzenia marchewką.
Wanna była ważny rekwizytem także z tego powodu, że to właśnie z jej pomocą, raz po raz zanurzając się skłonami z pozycji stojącej (łatwo wyobrazić sobie komizm tych zgięć) przyjmowali rzymskokatolicki chrzest Hela i jej ojciec Adam Bertz (Jerzy Senator). W tej samej wannie samobójstwo popełniła Zosia. Z pewną ulgą można było skonstatować fakt, że teatralny charakter tego podwójnego aktu (całkowitego obnażenia i upuszczenia sobie krwi) pozwoli aktorce o ciele idealnym ponownie pojawić się w Browarze Mieszczańskim i w innych miejscach, na które zaprowadzi ją dzięki swojej fantazji i przebojowości Pan Dyrektor Masztalski.
W jednej z ostatnich scen w radosnych bachanaliach Ksiądz Wyprztyk pozwalał ze sobą zażywać rozkoszy ideologicznemu adwersarzowi – Sajetanowi Tempe, a niewolona wcześniej i traktowana jak pies Józia (Katarzyna Z. Michalska) tak samo, niejako w akcie odwetu, potraktowała swoją krzywdzicielkę. Gdy rozległy się już oklaski po, wydawałoby się, ostatniej scenie, tej z udziałem części publiczności, jeszcze raz, znów na własnych nogach pojawili się Starcy, z których jeden skomentował zachowanie publiczności: „No co, jest dobrze? A jak ktoś twierdzi inaczej, to w mordę?”. Dopiero wtedy światła zgasły i rozległy się właściwe oklaski. Aby potwierdzić, że rzeczywiście, tym razem w pozateatralnym świecie, jest dobrze, inny Starzec przekazał zaproszenie od prezydenta Wrocławia na okoliczną fetę przyznania miastu tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.
Pojedynek Wyprztyka z Sajetanem Tempe trzymającym w ręku „Krasnale Majora” na stronie tytułowej „Gazety” nie był jedynym ideologicznym akcentem sztuki. Jej lewicujący obyczajowo charakter podkreślany został wcześniej w scenie, w której wszystkie postaci ubrały koszulki z napisami wyrażającymi dezaprobatę dla gejów, feministek, chorych na AIDS i innych grup znienawidzonych przez ultrakonserwatywnych kołtunów. Za najbardziej odważny i chyba jedyny odwołujący się do nierówności ekonomicznych napis można było uznać ten: „Biedota na narządy”. Artystyczny radykalizm sztuki korespondował więc z – marginalnym, ale wyraźnym – przesłaniem społecznym.
Warto podkreślić bardzo dobrą obsadę Pożegnania jesieni. Nie było słabych punktów, a grający Łohoyskiego Krzysztof Boczkowski pokazał prawdziwą klasę. Jednak na specjalne wyróżnienie zasługuje Marta Malikowska-Szymkeiwicz, która fenomenalnie zagrała Żydówkę Helę. Okazała się niezwykle wyćwiczona pantomimicznie, potrafiła zaśpiewać trudny kawałek acapella, kapitalnie grać twarzą kobietę pozornie egzorcyzmowaną przez Wyprztyka, zaś w działaniach erotycznych z Michałem Szwedem i Krzysztofem Zychem była niezwykle seksowna. Piękno sceny na podłodze w końcowej części sztuki pochodziło zarówno z wymyślnego układu choreograficznego, jak i ze sprawności wykonania. Gdy później tańczyła i położyła się na scenie przed Elą (to na nią wypadło jako na partnerkę z widowni), miała dla niej niebieskie oczy. Dla mnie miała zielone, ale to już bardziej sprawa, jak sądzę, operatora światła, a nie kobiecej zmienności. Nikt przecież nie uwierzy, że sztukę aktorską można aż tak daleko posunąć.