Czar surowej marchewki

"Klub miłośników filmu "Misja"" - reż. Bartosz Szydłowski - Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie

Szczerze mówiąc, nie przepadam za nachalnymi interakcjami z publicznością w teatrze. Zwykle wydają mi się desperackimi próbami zwrócenia i podtrzymania uwagi widza, w dodatku bardzo często rażącymi pretensjonalnością. Z dużą nieufnością wchodziłam na zasypaną piaskiem scenę Łaźni, na której od początku aktorzy zaczepiali widzów, rozmawiali z nimi i usadzali na miejsca. Szczególnie, że i przestrzeń zorganizowano tak, aby delikatnie zatrzeć granicę między sceną a widownią. Część widzów siedziała na krzesłach, część na poduszkach i pufach ustawionych na podwyższeniu, blisko środka sali. To był oczywiście podstęp. Ci, którzy przezornie usiedli dalej, mogli się spodziewać podobnego zainteresowania bohaterów sztuki, jak odważni, którzy usadowili się z przodu. Najpierw do wybranych grupek widzów przemawiają m.in. Rodrigo Mendoza (Radosław Krzyżowski), Altamirano (Jan Peszek) i Szaman (Mariusz Cichoński), w tle, grupę Indian (poszczególne role grane przez amatorów, ale w sposób genialny i urzekający) szkoli Wódz (Włodzimierz Bareła), pozostali wykonują jeszcze inne, pomniejsze czynności, aż po kilkunastu minutach kakofonia zostanie rozbita na rozmowy i monologi bohaterów

Do misjonarza Gabriela przybywa morderca, Rodrigo Mendoza, który pragnie odkupić swoje winy, choć w pierwszej kolejności kupuje koncepcję chrześcijańskiej utopii, która popycha go do nawrócenia. Cudowna przemiana dzieje się na naszych oczach, bowiem na początku Mendoza wygłasza kilka cynicznych kawałków na temat nierówności, która musi być zasadą porządkującą społeczeństwo i wykłóca się z Gabrielem, zarzucając mu naiwność. Symboliczny rytuał przejścia polegający na obmyciu nagiego zbrodniarza przez członków społeczności przechodzi w czyn, będący tu metaforą i sygnałem tworzącej się wspólnotowości: robienie sałatki z marchewki. Sałatkę oczywiście robią wszyscy - można sobie obrać marchewkę, można nie obierać i zabrać do domu, można też zjeść to, co gotowe. Aktorzy rozdają też cebulę, "co by się powzruszać", bo mimo szczytnych idei, które niesie "Misja", raczej pozbawiona jest niebezpiecznego patosu, przy którym można by w sposób naturalny wylewać łzy.

Mimo że akurat taki sposób pokazania możliwości zbudowania wspólnoty wydaje się w kontekście przedstawienia dość dziwaczny, to jednak działa - faktycznie udaje się wytworzyć zupełnie luźną atmosferę i niewymuszoną aktywność widza gotowego do tego, żeby wstać i pomóc w przygotowaniu posiłku, albo też odmówić, jeśli będzie miał ochotę. Udało się sprawić, że widz w każdej sytuacji będzie się czuł bezpiecznie i komfortowo. Trudno tak naprawdę powiedzieć, dlaczego akurat u Szydłowskiego działa to, co zwykle w teatrze okazuje się absolutną klęską - czy to kwestia formy, czy udziału amatorów? Może przestrzennej, oszczędnej scenografii, uspokajającego, delikatnego, zielonego światła? Nie wiadomo, ale się udaje.

To, co jednak w tym dość urzekającym spektaklu przeszkadza, to pójście w dosłowność przekazu. Kiedy sceniczna sielanka przerwana zostaje przez konflikt dwóch królestw chcących przejąć tytułowa misję, członkowie grupy Indian w przemówieniach przed obliczem wyższej władzy narzekają na swój los. Tym razem jest to los człowieka XXI wieku. To przemieszanie estetyki XVIII-wiecznej ze współczesną teatralną publicystyką jednak razi. Oczywiście, profesjonalni aktorzy noszą stroje z epoki i stylizują siebie i swoją mowę tak, aby ukazać jak najbardziej przekonywająco historię Mendozy. Amatorzy mają na sobie czarne, współczesne kostiumy - ewidentnie są z naszego świata. Jednak, mimo wszystko, powoduje to dziwną niespójność i dysonans. Czy konieczne były opowieści ponurego życia codziennego mieszkańców Nowej Huty? Czy musiały być tak bezpośrednio wyłożone na stół, bez żadnej subtelności czy aluzji? Myślę, że nie. A szczególnie nie w tym spektaklu, który mógł w ogóle nie wychodzić z ram XVIII-wiecznych, a jednak uderzać i zastanawiać. Tym razem, niestety, twórcy nie dali nam się nad niczym zastanowić, uderzając wprost.

Banalny wniosek, że nie dobra materialne i doczesny świat dają szczęście, ale bliskość drugiego człowieka zderza się z równie banalną refleksją o zdegradowaniu wartości i niemożności godnego życia w świecie, który nas otacza. Niby to wszystko niewyszukane. Niby trochę niespójne, a momentami nawet nieczytelne, jeśli wziąć pod uwagę zderzenie wewnętrznej logiki spektaklu, która wytwarza się na scenie i strategii teatralnej Szydłowskiego. Z drugiej jednak strony z niewyjaśnionych przyczyn ten patchwork jest dla widza wciągający, a nawet hipnotyzujący. Oczywiście tylko wtedy, kiedy nie ma on uczulenia na marchewkę.

Aleksandra Sowa
Teatr dla Was
27 czerwca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia