Czarnego człowieka chciałabym spróbować

"Molly B" - reż. Marta Ojrzyńska - Teatr Ad Spectatores

Wydawałoby się, że wszelkie tabu zostało już złamane w teatrze i poza nim. A jednak dwie kobiety namiętnie mówiące o anatomicznej i fizjologicznej stronie seksu to było naprawdę coś.

Mężczyźni w pierwszych rzędach mieli twarze pełne napięcia, ich partnerki również. Duchowny w cywilu śmiał się nerwowo. Na wyciągnięcie ręki półnaga kobieta mówiła o wielkości penisa i obfitości ejakulacji, inna, eksponowała krocze, łapiąc się za nie. Ekshibicja seksualności i gęste relacje ze związków z mężczyznami stanowiły - o co w dzisiejszym wszechstronnie poprzekraczanym teatrze trudno - transgresję norm nakazujących oględność, delikatność, pozostawienie intymności domowemu zaciszu, w najlepszym razie przyjacielskim zwierzeniom. Tymczasem tutaj na proscenium miłosne zwierzenia, pretensje, fantazje wypowiadane były niczym sama esencja mieszczańskiego życia. W spektaklu granym przez dwie aktorki mężczyzna jako oś, wokół której kręci się życie kobiety - obecny jedynie w lubieżnym cytacie, krytycznym przywołaniu - pełnił nie tyle funkcję tego, od kogo, jak to w Joyce'owskich przedemancypacyjnych czasach bywało, jest ona zależna materialnie, ile centrum zmysłowego i uczuciowego życia. To właśnie emocjonalność wynurzeń, które zdominowały strumień świadomości bohaterek , a nie sama przemożna cielesność (ta w teatrze się opatrzyła za sprawą powtarzającej się nagości absolutnej), robiły największe wrażenie.

Gdy Anna Ilczuk gładząc się po brzuchu patrzyła w przestrzeń mówiąc: "Przydałoby się zrzucić parę kilogramów", w tej ciemności był prawdziwy kochanek. Gdy konfrontowała się wzrokiem z okularnicą z pierwszego rzędu, obok niej rzeczywiście siedział prawdziwy chłopak, o którego ta mogła być zazdrosna. Zresztą umiejętności aktorskie pozwoliły jej poradzić sobie z tym zadziwiająco ostro podjętym pojedynkiem na spojrzenia - uczyniła widzący wzroku niewidzącym (dziękuję, Elu, za tę obserwację, to Ty powinnaś pisać tę recenzję), ot, jedna z aktorskich sztuczek, których sztuka polega na zdążeniu w porę.

Pierwsza część, krótsza, grana na proscenium, praktycznie bez scenografii i rekwizytów, z dużym arkuszem papierowego tła, wyłapującego cienie, zapewne była bardziej z Ulissesa, z tamtych czasów, ale w końcu o tej książce wszyscy mówią, choć nikt jej nie czytał, więc ja nie będę mówił - zapewne dałoby się znaleźć wiele tropów, bezpośrednich inspiracji, cytatów i smaczków. Druga część, w większości cofnięta w głąb sceny, do zabałaganionej sypialni, okazała się znacznie bardziej współczesna. Dwie kobiety, choć w gruncie rzeczy chyba alter ego jednej bohaterki, toczyły rozmowy, w których niekiedy brak było napięcia, a przynajmniej tak się wydawało. Jednak po chwili eksplodowały jakimś osobistym mini dramatem. W którymś momencie padł ciąg wyzwisk pod adresem domniemanej kochanki męża, złagodzony konstatacją "ona jest po prostu głupia, a ja nie lubię głupich ludzi". Wnioskowanie o głupocie na podstawie nie oddawania szacunku rzekomo należnego żonie kochanka z racji jej starszeństwa to doprawdy przewrotny zarzut. Odpieranie go poprzez wskazanie, że różnica wieku jest niewielka, to już wycieczka do teatru absurdu, matecznika Ad Spectatores.

Bohaterki są więc dwie, może nawet jedna. W spektaklu pojawia się na chwilę dziecko, odgrywane przez nagą lalkę. Obsługiwane i niby-karmione przez artystkę nagradzaną za autorskie przedstawienia lalkowe, wprowadziło element metateatralny, nie jedyny zresztą w Molly B. Gdy druga aktorka, znana między innymi z telewizyjnego serialu, narzeka na to, że musi powtarzać dzieło dla pieniędzy (teatr?), zamiast zrobić je tylko raz (film?), to gra pozaspektaklowymi znaczeniami raduje serca wtajemniczonych. Ponowny występ w awangardowym teatrze wygrywa w komercyjnym wyścigu z rolą córki sołtysa w serialu? Każda z aktorek co najmniej raz odwróciła się do widowni i puściła oko, jednak tych oczu mniej jednoznacznie puszczonych było więcej. To nie bohaterkę Joyce'a, lecz sama siebie zdawały się grać, gdy w kontekście twórczości jedna skarżyła się na to, że jest wyjałowiona, a druga, że, owszem, żyzna, lecz brakuje jej nasion. Takie wyznania w chwilę po utyskiwaniu na konieczność grania chałtur pozwoliły trochę odetchnąć tym, którzy już, już zaczęli wietrzyć jakąś nieskomplikowaną pretensjonalność w niezłym, choć dosyć nierównym tekście sztuki.

Spektakl warto było obejrzeć choćby dla znakomitego, choć bardzo różnego aktorstwa obu odtwórczyń. Zblazowany, na swój sposób kokieteryjny, nieco manieryczny głos jednej z nich nadawał tekstowi inny wymiar, niż oscylujący między dzieckiem a kobietą, charakterystyczny głos drugiej. Obie potrafiły wydobyć ze scenariusza olbrzymie pokłady kobiecości, ostatecznie jednak uniwersalnych rozterek, doświadczanych, choć nie zawsze nazywanych. Zarówno seksualna zazdrość, jak i twórcza impotencja to zabójcze otchłanie, które można rozbroić jedynie mówieniem o nich, najlepiej z dystansem, ironicznie, autoprześmiewczo, jak kazała lub pozwoliła to zrobić swoim bohaterkom reżyserka. Jeśli teatr miałby być poruszający i terapeutyczny, to chyba właśnie taki.

Jarosław Klebaniuk
www.wywrota.pl
29 listopada 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...