Czarny opłatek z projekcją

"GRIMM: czarny śnieg" - reż. Łukasz Twarkowski - Teatr Polski we Wrocławiu

Ile sztubackich pomysłów scenograficznych można zrealizować w jednym spektaklu? Czy są jakieś granice pretensjonalności, których tekst dramatu nie zdoła przekroczyć? Czy muzyka, a raczej warstwa akustyczna, może być tak przesadna i przykra w odbiorze, że mrugające światła i słodki dym wydają się przy niej, w swoich zakresach zmysłowych, kojącym balsamem? Czy projekcje na olbrzymich powierzchniach naprawdę dodają czegoś wartościowego przedstawieniu? Czy dobrzy aktorzy, grając w tych warunkach, potrafią pokazać klasę? Na szczęście nie wszystkie te pytania w odniesieniu do produkcji "Grimm: czarny śnieg" okazały się retoryczne. A dokładnie jedno, ostatnie - nie.

Zobaczyliśmy więc kilkoro znakomitych aktorów Teatru Polskiego we Wrocławiu. W najtrudniejszej sytuacji znaleźli się odtwórcy kluczowych ról, zmuszeni do wypowiadania kwestii bełkotliwych i zapewne obliczonych na emocjonalne reakcje widza. Miłośniczki Adama Szczyszczaja mogły zobaczyć go zupełnie nagiego, zaś Bartosza Porczyka w roli jego starszego brata, w odpowiednim do scenerii kostiumie. Charakterystyczny sposób mówienia Haliny Rasiakówny znakomicie sprawdził się u Macochy. Konsekwentnie swoją rolę Ojca i Wagabundy zbudował Wojciech Ziemiański. Przekonująco w roli narratorki wypadła Krzesisława Dubielówna. Ekspresywnie zagrała i atrakcyjnie wyglądała Anna Ilczuk, a chwilami partnerująca jej Marta Zięba nie tylko nieugięcie poszukiwała "ognia", lecz i oferowała "dwie minuty" z szansą na szczęście. Wprawdzie większość aktorów obsadzona była w wielu rolach, jednak łatwiej było to wywnioskować z programu niż z przebiegu akcji. Gościnnie zagrał w spektaklu umundurowany Witold Liszkowski. Obecność ochroniarza na scenie początkowo intrygowała i frapowała. W połączeniu z napisami "Exit" nad drzwiami, niczym w kinie, pozwalała odczytywać intencje realizatorów jako puszczanie oka do widza: "To się nie dzieje naprawdę. Jest to tylko pewna konwencja, niczym w galerii sztuki, w kinie, może trochę jak w teatrze". Jeśli tak miał zostać zbudowany dystans do własnej produkcji, poza tym raczej pozbawionej dwuznaczności i ironii, to należy to zapisać twórcom na plus.

Istnieje też inna możliwość wyjaśnienia obecności mundurowego na scenie, do której zdecydowanie nie pasował. Stanowił mianowicie swoistą reprezentację władzy. We wrocławskim teatrze oskarżonym w ostatnich miesiącach o łamanie norm obyczajowych, przez samego ministra kultury przywołanym do porządku, z dyrektorem-posłem uwikłanym w polityczny spór, ochroniarz zapewne mógłby chronić teatr. Przed czym? Ani chybi przed nim samym.

Scenografia, którą przy dużej życzliwości można by nazwać oryginalną, budowała mroczną, groźną wręcz przestrzeń zimowej krainy, z pozbawionej przytulności chatą, drzwiami, do których bohaterowie musieli się wspinać lub zjeżdżać, warstwą śniegu i lodowym oczkiem. Gdyby tak pozostało, być może nawet przezroczysta trumna nie raziłaby jako rekwizyt. Jednak niestety na tym efekty się nie kończyły. Projekcje niczym na stadionowych telebimach, zbyt głośna "muzyka" i przytłaczająca scenografia, w połączeniu z nagłaśnianiem aktorów ogołacały teatr z kameralności i subtelności. Zabarwianie śniegu różnymi kolorami świateł, ukrywanie barw wielkich ściennych malowideł, spowijanie sceny w półmroku lub dymie - wszystko to sprawiało wrażenie natłoku i nadmiaru.

Silne położenie akcentu na stronę formalną przedstawienia przysłoniło jego treść. Można by rzec, że to dobrze, bo ta ostatnia, nie dość, że niejasna i niespójna, zdawała się odwoływać do mocno wyeksploatowanych problemów interpersonalnych i egzystencjalnych nierozumiejących się braci, dzieci odrzuconych przez rodziców, niespełnionych "księżniczek", zbuntowanych młodzieńców oraz depresyjnych abnegatów postrzegających świat przez pryzmat osobistego nieszczęścia. Wizja apokalipsy w zestawieniu z poczuciem porzucenia powinna poruszać, jednak epatowanie środkami niewspółmiernymi do dosyć oczywistego fabularnego sedna, osłabiło efekt.

Oto co jakiś czas spuszczany był tuż nad scenę gigantyczny czarny opłatek, na którym wyświetlano zazwyczaj aktorów grających niby równolegle, z tyłu sceny, jednak niekiedy też jakby uprzednio nagranych. Głód, symbolicznie pokazywany za pomocą ofoliowanych twarzy siedzących przy stole aktorów i gwoździ sterczących pionowo z talerzy z mlekiem, zapewne zapadnie w pamięć. Częstość tych filmowych projekcji, używanie do im podobnych także drugiego, mniejszego "opłatka" z tyłu sceny, zaś prostokątnego ekranu z przodu, wszystko to rozbijało fabułę, zakłócało płynność gry, przytłaczało.

Spod tego technologicznego nadmiaru dało się z "Czarnego śniegu" wyłuskać, zamierzone lub nie, nawiązania do innych dzieł. Rasiakówna zza sterty kołder wyglądała jak ze sztuki Becketta "Stara kobieta wysiaduje", a w jednej z ostatnich scen Porczyk wymieniał głoski z alfabetu niczym ortofonistka z filmu "Motyl i skafander " (na podstawie autobiografii Jeana-Dominique'a Bauby'ego), prosząc Szczyszczaja, aby dał znak (powieką?). Pojawiły się w spektaklu także popularne wątki psychologiczne: testów projekcyjnych i - w innym kontekście - autoafirmacji. Te próby odwołania się do kapitału kulturowego odbiorcy prawdopodobnie były liczniejsze, ale zaginęły w hałasie i wielobarwnej scenicznej zamieci.

Prapremiera "inspirowana cyklem baśni braci Wilhelma i Jacoba Grimmów" bazowała na tekście Anki Herbut. Może nie potrafię docenić twórczego języka, jednak wszystkie te "rozgotowane wody", "pełne przeterminowanych dni kalendarze", "czerwone nieba spadające na pysk", "odłupane siłą woli kawałki Tadź Mahal" podawane przez ludzi, którzy "potłukli sobie kolana oraz życiorysy", a nawet "zdarli wyraz z twarzy", jakoś nie wywołały u mnie dreszczy, o które władna jest przyprawiać tak zwana wielka literatura.

A jak spektakl odebrała moja pierwsza połowa? Cóż, poprzestańmy na konstatacji, że tym razem nie zacytuję, co Ela powiedziała o przedstawieniu. Uważam, że nawet w krytycznej recenzji warto zachować umiar.

"Czarny śnieg" nie pozostawi zapewne dobrych wspomnień. Chwilami czułem się tak, jakby reżyser wielką gumową pałą walił mnie w głowę. W obliczu tak przemożnych wrażeń żadna myśl nie mogła ostać się żywa, w odróżnieniu od nieprzyjemności. Gdyby więc miał kiedyś, choćby z żalu, znowu taki zamysł, aby tą sceniczną pałą walić po głowie, to niech wspomni, że już raz to zrobił i nic dobrego z tego nie wyniknęło.

Jarosław Klebaniuk
Teatr dla Was online
5 kwietnia 2016

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia