Czas krwawego Maćka

"Prezent dla towarzysza Edwarda G" - reż: Janusz Dymek - Teatr Telewizji

Jest 1977 rok. Za trzy miesiące górnicze święto Barbórka. Krajem rządzi Edward Gierek, pierwszy sekretarz PZPR, zwany "Pierwszym", telewizją zaś przewodniczący Radiokomitetu Maciej Szczepański, słynny w latach siedemdziesiątych "krwawy Maciek".

Towarzysze partyjni zaniepokojeni smutnym obliczem "pierwszego" postanowili zrobić mu niespodziankę, zrealizować telewizyjnymi siłami film o polskim stachanowcu - Wincentym Pstrowskim. Rzecz na pewno ucieszy i wzruszy towarzysza Edwarda, wszak biografia Pstrowskiego ma podobno wiele wspólnego z biografią Gierka, zwłaszcza ideologicznie. W pewnym sensie to będzie także wizerunek samego Gierka. O przygotowywaniu owej niespodzianki opowiada poniedziałkowe przedstawienie Teatru TVP w ramach Sceny Faktu "Prezent dla towarzysza G.". 

To pierwsze w cyklu Sceny faktu przedstawienie pokazujące PRL-owską rzeczywistość w dość zabawnym tonie. Tutaj, w przeciwieństwie do poprzednich spektakli, nie ma ubeckich oficerów - katów znęcających się nad swoimi ofiarami w trakcie przesłuchań śledczych. Ale też i czas to inny, lata siedemdziesiąte. Jest już po strzelaniu w Gdańsku (1970), strajki w Radomiu (1976) w odpowiedzi na drakońskie podwyżki cen, mimo ostrych działań ZOMO, wniosły nową sytuację świadomościową. Władze muszą się z tym liczyć. Buduje się droga prowadząca do "Solidarności". 

Niezadowolenie i jawny sprzeciw władz coraz bardziej narastają. Sytuacja gospodarcza w kraju jest dramatyczna, żyjemy na kredyt zaciągnięty na Zachodzie, grożą wysokie podwyżki cen, a obowiązkowy haracz na Związek Sowiecki skutkujący udziałem Polski w finansowaniu Sowietów w wyścigu zbrojeń dobija naszą gospodarkę. Ludzie o tym wiedzą, sytuacja staje się coraz bardziej gorąca i niebezpieczna. Stąd owo smutne oblicze PZPR-owskiego przywódcy Narodu. Film o Pstrowskim, prócz niespodzianki dla Gierka, miał też ożywić zapomniane już współzawodnictwo w pracy socjalistycznej. 

Groteskowe (ale podszyte grozą) ujęcie zakulisowego obrazu stosunków panujących w ówczesnej telewizji jest tylko fragmentem ogólnego klimatu polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej, gospodarczej, a także kulturalnej (silnie przecież związanej z wytycznymi KC PZPR). Atmosfera mniej więcej typu: "wicie", "rozumicie", czy też historyczne: "pomożecie?", "pomożemy", obecna jest tu nie tylko werbalnie, ale i duchem. Co zaś oznacza ten językowy "folklor", niech wyjaśnią małolatom rodzice, a najlepiej dziadkowie. Groteskowość zaś w niczym nie umniejsza grozy totalitaryzmu komunistycznego przejawiającego się we wszystkich dziedzinach życia. 

Spektakl oparty na faktach i materiałach z IPN ma dwie warstwy narracyjne wzajemnie się przenikające. Pierwsza to czas realny przedstawienia - wydarzenia związane z realizacją filmu. Druga zaś to fragmenty filmu o Pstrowskim, które raz po raz wchodzą w zasadniczy tok narracji i choć wnoszą dodatkową dramaturgię, nie rozbijają spoistości artystycznej spektaklu. Większość występujących tu postaci to osoby autentyczne, funkcjonujące publicznie poprzez telewizję, znane. W spektaklu noszą tylko inicjały. 

Czy ktoś z młodszego pokolenia wie, kim był Wincenty Pstrowski? Są jeszcze w miastach ulice znaczone jego imieniem, a w Zabrzu stoi pomnik Pstrowskiego. Postać tragiczna. I samotna. Twórcy filmu, główny reżyser telewizyjny (w rzeczywistości był nim Stefan Szlachtycz, którego gra tutaj Szymon Bobrowski) oraz scenarzysta (w tej roli Maciej Orłoś), otrzymawszy polecenie od dyrektora programowego TVP Janusza R. (chodzi o Janusza Rolickiego, gra go Mirosław Baka), który z kolei otrzymał polecenie od samego prezesa telewizji, czyli - powodując się kluczem nazwiskowym - od Macieja Szczepańskiego (w tę rolę wciela się Jacek Romanowski) - w trzy miesiące zrealizowali film. 

W trakcie zbierania dokumentacji dotarli do wdowy (Lidia Bienias) po Pstrowskim otrzymującej głodową emeryturę. Na szczęście pomaga jej syn, zawodowy wojskowy. Drugi syn wyjechał na Zachód, toteż ubecja regularnie odwiedza wdowę. Legendarny zaś przodownik pracy socjalistycznej, ten, który rzucił słynne hasło: "Kto da więcej, co ja", wyrabiający ponad 270 procent normy, był znienawidzony przez górniczą brać, a władze przestały się nim interesować, kiedy zmarł w 1948 r. (przyczyny śmierci tak do końca nie są podane, oficjalnie ponoć białaczka), bo nie mogły już na nim budować propagandy sukcesu. 

Film jako prezent dla "Pierwszego" okazał się niewypałem. Podobno Gierek i Pstrowski się nienawidzili. Dokładnie nie wiadomo, o co właściwie chodziło. Cała para przygotowań poszła w tzw. gwizdek. Ale po drodze obaj panowie - reżyser i scenarzysta, przeszli w szybkim tempie historyczną edukację pogłębienia świadomości. Przedstawienie nie jest równe w sensie artystycznym, ma lepsze i słabsze sceny. Chwilami nawet siada tempo. W kilku scenach nie można zrozumieć kwestii niektórych aktorów. Ale to są szczegóły do poprawy. Natomiast generalnie spektakl odważnie pokazuje niebezpieczne absurdy PRL-owskiej rzeczywistości. I jeszcze jedno: obrazuje funkcję telewizji jako medium w rękach władzy. Groza! W tym dzisiejszym przygotowywaniu gruntu do przejęcia TVP w postaci ustawy medialnej warto przypomnieć czas "krwawego Maćka" i jego dyspozycyjności wobec "białego", a raczej "czerwonego" domu. 

To ostatnia w tym sezonie premiera Sceny Faktu. Znakomicie funkcjonującego teatru, któremu chwała za wszystko, co dotąd zrobił. Rzecz nie do przecenienia. Miejmy wszakże nadzieję, że nie jest to w ogóle ostatnia premiera. Ten bój, który się obecnie toczy o IPN i losy tej instytucji, wiąże się także ze Sceną Faktu. Przeciwnicy IPN to zarazem przeciwnicy Sceny Faktu. Prawda historyczna, jak widać, wciąż uwiera pewne lewacko-liberalne środowiska.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik nr 97
27 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia