Czas przeżywania - to jest to
"Zażynki" - reż. Katarzyna Kalwat - Teatr Polski w PoznaniuCo się w nas najbardziej liczy? W przedstawieniu narzuca się to od razu: odejść od wszelkich formuł, czy wręcz już frazesów moralnych, religijnych, społecznych, które mogłyby rysować postać człowieka. Człowiek jest zdany na siebie, swoje rozwiązania; w nim musi się odbyć, w drgnieniach jego myśli i uczuć. A więc nieustająca pulsacja ludzkiego wnętrza, przeżywanie dokonujące się w relacjach z innymi; nigdy wtedy nie wiadomo, co okaże się w nim ważne. Chciałoby się powiedzieć, że to nic nowego w teatrze, zwłaszcza w teatrze kameralnym, po prostu stare jak świat.
Jednak totalne skupienie na wnętrzu, taki absolutny ku niemu zwrot, to dzisiaj prawie jak nowe wyzwanie. Powiedziałbym, że to wręcz prowokacja wobec czasu w jakim żyjemy, czasu szybkich eseme-sów, zautomatyzowanego "lubię to" z Facebooka, czy reklam krzyczących za nas, kiedy naprawdę czujemy się sobą (Nie - że mamy się czuć - czujemy się! tak się do nas mówi). Tutaj, u Anny Wakulik, mamy natężającą się zachłanność myślenia trojga głodnych prawdy dla siebie; prawdy, co musi być racją każdej postaci z osobna, choć tak mocno związana jest życiowymi relacjami z innymi. Trzeba więc nad swoim myśleniem zapanować, uładzić je na tyle, by świadomość mogła być w zgodzie z tym, co się z każdym dzieje. Te pulsacje wnętrza, to przeżywanie - ma swą własną dramaturgię, nie podporządkowuje się chętnie strukturom czasowym, żadnej linearnej hierarchii. Stąd przeskoki czasowe, jesteśmy daleko do przodu, cofamy się i znowu zwrot, tak jak się w nas toczy. Przeżywające, rzec by można, nieujarzmione nigdy do końca ludzkie wnętrza - podane są w Zażynkach jakby szczególnemu doświadczaniu. I to, że tak uparcie drążą siebie, nie jest do zlekceważenia, zwłaszcza gdy widzimy absolutne rozchwianie w naszym publicznym życiu, kiedy są już tylko obozy wiernych po jednej i po drugiej, a nawet trzeciej i czwartej, stronie.
Co ważne, przyglądanie się człowiekowi osadzone jest tutaj w rzeczywistości znanej nam niejako na co dzień, kiedy łatwo od razu zawołać, że "pospolitość skrzeczy". Jest więc młoda kobieta z prowincji, która usunęła niechcianą ciążę; doktor specjalista od aborcji, u którego pacjentka zostaje asystentką, a że młoda, a on z żoną od lat nie żyje, więc zostaje jego kochanką. Trzecia osoba, syn doktora na studiach w Anglii, bo stać na to ojca, do tego równolatek młodej kochanki ojca, więc i między nimi też zaiskrzy przy sprzyjającej okazji. A żywioł młodego jest mocniejszy i znowu na horyzoncie ciąża, której trzeba zapobiec. Łatwo można by tu zejść do zapisu rodem z tabloid-u, ale w tej rzeczywistości ocierającej się o stereotyp przedstawienie sięga o wiele głębiej. Odsłania się osobność losu każdej postaci i zarazem wzajemne ich uwięzienie. Ujawniająca się im powoli bezsilność, owocuje tutaj napięciem, które daje w końcu jedyną - można tak nazwać - swoistą "nagrodę": niejako "wypycha" poniekąd z rzeczywistości. Bo uzyskując świadomość potęgującej się własnej bezradności odnajduje się człowiek właściwie poza, czy ponad swoim losem. I jest taki moment wyczerpania pod koniec przedstawienia - już wtedy u wszystkich trojga - kiedy trudno im trzymać nieuległy front swojego "ja" i wszyscy zakładają maski - nie na długo, oczywiście, taka zabawa nie daje się utrzymać.
Reżyseria Katarzyny Kalwat akcentuje stan zawieszenia w człowieku, kiedy wydaje się nam, że postaci są właściwie niejako skazane na trwanie w wewnętrznej nieokreśloności, mimo że każda ma bardzo określone motywacje, aby postąpić, czy zachować się tak lub inaczej i nawet wydaje się, że dzieje się tak, robią tak jak chcą, ale po chwili okazuje się, że może, czy powinno być, czy jest już inaczej. Tak jest na pewno w przypadku obojga młodych, a ojcu (Wiesław Zanowicz) trudno utrzymać się w pozycji nieustannie możliwego wyboru, zbyt wiele w jego życiu już się dokonało. Stara się jedynie zachować pozycję partnera, nie wypaść z gry w trójkowym układzie, jego atut finansowy nie znaczy już tak wiele, jakby się mogło wydawać. Bardzo szybko i łatwo poczucie, że panuje nad sytuacją - co wydawałoby się, że przynależeć powinno jego pozycji - może stracić i świadomość tego ma; aktor wyraźnie i z właściwym wyczuciem to sygnalizuje. Syn Piotr (Mariusz Adamski) wie, że jego życie nie dorównuje temu, czego by pragnął, brak mu argumentów, żeby się obronić przed swymi myślami, pozostaje psychiczna agresja w porywach odcinająca go niejako od siebie, dająca złudzenie, że jest zupełnie inny. I jest tak w rozbudowanej, ale też najciekawszej scenie zdobywania kochanki ojca, absolutnego jej seksualnego podporządkowania, dosłownie jak na jego rozkaz. A ona Marysia (Anna Sandowicz) staje się uległa, posłuszna, w każdym wykonywanym z oddaniem geście, jakby realizowała się w niej głębsza warstwa właściwa kobiecemu spełnieniu. I od razu w następnej chwili, kiedy jeszcze nie wstała, jeszcze na kolanach - ruch jej głowy, twarz długo zwrócona w górę ku widowni, pełna zdziwienia, naiwności w oczach, jakby czekała, że ktoś jej powie, wytłumaczy, co się stało, czego mogłaby się jeszcze dowiedzieć, kiedy to już za nią i nie ma nic. Cała jednoznaczność aktu - w proch i w pył. Tym jej bardzo długim spojrzeniem znowu wychylił się, jak zza węgła, człowiek pytający o siebie.
Tym pytaniem zdaje się nabrzmiewać całe przedstawienie. Rozbity czasowy porządek w sztuce - w przedstawieniu traci na znaczeniu. Ani tak bardzo nie chcemy, ani nie musimy pytać, co kiedy się dzieje. Jesteśmy jak gdyby w naszym jedynoczasie, w jednym teraźniejszym i wiecznym dla pulsującego pytaniem ludzkiego wnętrza. Stąd też mamy odczucie, że monolog i dialog, zmajoryzowane tym, jakby się tutaj zrównywały, są w istocie tylko trwaniem bohaterów pogrążonych w swoich pytaniach. Pora w tym momencie, aby powiedzieć także o scenografii (Dominika Skaza). Jej także "prawie nie ma". Bo czym właściwie jest przestrzeń - a ona tutaj króluje na wysokiej i głębokiej scenie Malarni przyciemnionej, bo chodzi o to, aby obrys rzeczywistości, w której są postaci przedstawienia nie był za wyraźny, na pewno nie ograniczał tego, co się w nich dzieje, aby podnosił do znaczenia i godności te mini poruszenia ludzkiego wnętrza. To, co wyraźne, to jedynie te ich ludzkie wnętrza - czyli oni sami, ich troje. Choć jest jeszcze odsunięty daleko w głąb sceny - fotel ginekologiczny, od którego wszystko się zaczęło; i Maryjny portal na dzień święta obchodzonego 15 sierpnia. Choć przygotowany na powitanie, wygląda na relikt pozostawiony sobie. Komu byłby potrzeby - nie wiadomo. Realizatorzy pozostawiają odpowiedź w zawieszeniu. Chyba to najmądrzejsze.