Czego nie chcą teatry
Rozmowa z Mariuszem KwietniemPrzedstawień śpiewam przeciętnie 35 do 45, czasem 50 w roku. Nie chcę więcej, to jest bardzo rozsądna liczba. Są tacy, którzy wykonują 80 spektakli czy koncertów w sezonie - to jest za dużo, a 100 to już praktycznie niemożliwe. Jakość takich występów musi być słabsza. Poza tym coraz więcej mnie to kosztuje stresu, podróże także męczą bardziej niż kiedyś, choć teraz stać mnie już na to, żeby sobie zapłacić za lepszą klasę podróży i hotel.
O pomysłach na drugą połowę artystycznego życia, doborze ról i śpiewanym w Londynie "Don Giovannim", z barytonem Mariuszem Kwietniem rozmawia Dorota Szwarcman.
Dorota Szwarcman: - Kiedy poprzednio rozmawialiśmy (Polityka 29/12), rozpoczynał pan przygodę z rolą tytułową w operze Karola Szymanowskiego "Król Roger" i zapowiadał, że objeździ z tą rolą świat. Tak się częściowo stało - śpiewał ją pan w Paryżu, Madrycie, Bilbao, Santa Fe, Bostonie i Londynie, ale w najbliższych planach ma pan tylko udział w koncertowym wykonaniu we wrześniu na festiwalu Wratislavia Cantans.
Mariusz Kwiecień: - Z "Rogerem" jest trudna sprawa, ponieważ - mimo że to fenomenalny kawałek muzyki, który podoba się wszędzie i wszystkim - trudno umawiać się na niego z dyrektorami odpowiadającymi za dobór repertuaru i dotrzeć z tą umową do samego końca.
Było parę oper - nie wymienię ich, bo to są bardzo ważne teatry i dyrektorzy prosili mnie o dyskrecję - które niemal w ostatniej chwili, na rok przed produkcją, zmieniły tytuł. Będę tam występował, ale w innych spektaklach. Czy jakoś tę zmianę uzasadniali? Mówili, że ciężko będzie to sprzedać. Po pierwsze, bo polska opera, po drugie, że dość krótka, po trzecie, że współczesna muzyka. Zapewne też sponsorzy nie chcieli dawać pieniędzy na nieznaną operę, która na dodatek ma kontrowersyjne, nie całkiem zrozumiałe libretto. Wydaje mi się również, że polskie instytucje zajmujące się promocją naszej kultury powinny obecność tego dzieła na świecie lepiej wspierać.
Londyńska premiera została wsparta przez Instytut Adama Mickiewicza.
- Oczywiście, wówczas jego dyrektorem był jeszcze Paweł Potoroczyn. Realizacja z Santa Fe też powstała przy współpracy z nim. Teraz mnożą się nowe instytucje; przez jedną z nich straszne pieniądze zostały utopione w propagandowych billboardach, a można było je wydać na promocję pięknej polskiej sztuki. Ja sam wciąż staram się robić, co tylko się da, i w efekcie inscenizacja z Londynu w podobnej obsadzie pojedzie za dwa lata do La Scali. To wspaniała wiadomość, zwłaszcza że to bardzo dobry spektakl. Walczę więc z wiatrakami zupełnie samotnie. Nawet Piotr Beczała już nie chce śpiewać "Rogera", bo poszedł w zupełnie inny repertuar, co rozumiem. Szkoda, bo idealnie byłoby zrobić to z nim jako Pasterzem i Olą Kurzak jako Roksaną - taką polską obsadę można byłoby sprzedać do najlepszych teatrów. Jacek Kaspszyk czy Łukasz Borowicz mogliby to poprowadzić.
A w Nowym Jorku, w Metropolitan Opera sprawa już jest beznadziejna?
- Peter Gelb mi powiedział, że nie będzie "Rogera" w Met. To nie jego estetyka.
Wiem, że paryski spektakl mu się nie spodobał, ale londyński chyba tak?
- Ale nie na tyle, żeby się na to zdecydować.
Jeszcze Mariusz Treliński robi kolejną wersję "Rogera". W Warszawie ma śpiewać Łukasz Goliński, ale czy w którymś z tych pozostałych spektakli nie będzie pan brał udziału?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Rozmawiałem trochę z Mariuszem Trelińskim, ale na inne tematy; próbowałem go namówić na "Demona" Antona Rubinsteina...
To ciekawa opera, było niedawno wykonanie koncertowe w Warszawie.
- Ale na rozmowie na razie się skończyło. W każdym razie zawsze lubię wracać do polskich teatrów, choć z terminami bywają problemy. Do Warszawy za rok wrócę na "Oniegina" - cieszę się, bo to wybitna produkcja. W Krakowie jestem regularnie, wiadomo: mieszkam tam, jest mi łatwiej wykorzystać wolny czas, zwłaszcza jeśli chodzi o spektakl, który robiłem już wcześniej. W grudniu będę tam śpiewał też w "Onieginie", a w marcu w "Don Pasquale". Na 2019 r. szykujemy premierę "Don Carlosa". Rozmawiałem także z dyrekcją odnośnie do "Simona Boccanegry" Verdiego, bo bardzo chciałbym zaśpiewać rolę tytułową, ale z tą operą - nie wiem czemu, bo jest bardzo piękna - jest podobny kłopot jak z "Rogerem": teatry jej nie chcą. Bardzo lubię Markiza Posę z "Don Carlosa", ale to nie jest rola tytułowa, a dla śpiewaka liczącego się na świecie jest bardzo ważne, żeby śpiewać jednak tytułowe role. Kolejną, którą chciałbym zrobić za kilka lat, będzie Makbet. Ale i na "Don Carlosa" w Krakowie się cieszę.
Słyszałam, że kiedy miała być premiera "Don Pasquale" w Krakowie, pierwszy pomysł był, żeby pan reżyserował.
- Dyrektor Nowak prosił, żebym rozważył taką wersję. Ja się nie bronię przed reżyserią, ale powiedziałem: jeszcze nie teraz. Musiałbym stworzyć przemyślaną koncepcję, przygotować współpracę ze scenografem, reżyserem światła - to jest praca wymagająca czasu. A ja tego czasu aż tyle nie mam, bo śpiewam. Kiedy tego śpiewania będzie mniej, rzeczywiście mógłbym się skłonić ku reżyserii. Na razie moja kariera idzie w bardzo rozsądnym tempie.
Kalendarz ma pan w miarę gęsty, ale nie na tyle, żeby się forsować.
- W kalendarzu są oczywiście tylko dni występów, ale przed każdą serią są próby, zazwyczaj przez trzy tygodnie. Przedstawień śpiewam przeciętnie 35 do 45, czasem 50 w roku. Nie chcę więcej, to jest bardzo rozsądna liczba. Są tacy, którzy wykonują 80 spektakli czy koncertów w sezonie - to jest za dużo, a 100 to już praktycznie niemożliwe. Jakość takich występów musi być słabsza. Poza tym coraz więcej mnie to kosztuje stresu, podróże także męczą bardziej niż kiedyś, choć teraz stać mnie już na to, żeby sobie zapłacić za lepszą klasę podróży i hotel.
Zostawia pan sobie latem miesiąc na wakacje.
- Tak, na zwykłe byczenie się na plaży. Kocham plażowanie, piasek, morze, słońce. Zimą, na Boże Narodzenie i w lutym, też sobie biorę wolne i wyjeżdżam na Karaiby bądź Malediwy. A latem od kilku lat spędzam czas na mojej ukochanej Sardynii. W tym roku chcę pojechać na Majorkę, nigdy jeszcze tam nie byłem.
Wróćmy do opery. O jakich rolach pan myśli poza Simonem i Makbetem?
- Ciągnie mnie do tego rodzaju ról, bo mam już 46 lat - to nie jest wiek, kiedy można sobie myśleć tylko o lekkich belcantowych i mozartowskich rolach, aczkolwiek one cały czas są w moim repertuarze. Czas pomyśleć o tym, że jeżeli w jakimś teatrze zaśpiewałem trzy albo cztery razy Don Giovanniego, Hrabiego, Malatestę czy Oniegina, to na przyszłość te teatry będą chciały mnie zaprosić już z nowym repertuarem. A ten nowy repertuar musi być dostosowany do mojego wieku. Planując Boccanegrę czy Makbeta, nie myślę o czterdziestce, tylko o pięćdziesiątce i dalej. Będę przecież coraz rzadziej wychodził na scenę jako Don Giovanni, zastąpią mnie młodzi, a dla mnie będzie zapotrzebowanie na dojrzalsze role typu Renato w "Balu maskowym" Verdiego. Chciałbym też śpiewać Jagona w "Otellu", miałem nawet propozycję z Met, ale stwierdziłem, że to jeszcze za wcześnie. Z kolei propozycja roli Wolframa w "Tannhauserze", którą również miałem, ostatecznie nie doszła do skutku; były to, niestety, trudne czasy dla niektórych oper amerykańskich. Zdarzało mi się również odmawiać: proponowano mi np. "Billy Budda" Brittena czy "Thais" Masseneta, więc posłuchałem tej muzyki, spróbowałem pośpiewać i stwierdziłem, że nie jest to w moim klimacie. Mam w sumie około 20 porządnych ról. Szczególnie lubię te, w których mogę sobie też aktorsko pograć.
Głównie zimnych drani...
- Tak, ale chętnie też wracam do Mozarta czy lżejszych oper Donizettiego - "Don Pasquale" czy "Napoju miłosnego". To daje oddech od mrocznych klimatów.
Rolę Don Giovanniego chciał pan już jakiś czas temu zostawić, a wciąż ją pan śpiewa. Teraz, w lipcu, znów w Londynie.
- Chciałbym ją zostawić, choć cały czas śpiewa mi się ją bardzo dobrze, ale wydaje mi się, że powinien ją wykonywać młody śpiewak, bo to według mnie młoda postać. Don Giovanni zdobywał świat w sposób cwaniacki, naiwny, butny i musiał za to zapłacić, a człowiek 50-letni już jest bardziej wyrachowany.
Ale jeżeli w samej Hiszpanii zdobył 1003 kobiety, to kiedy miałby to zdążyć?
- Gdyby był młody, to rzeczywiście byłby wyczyn, ale jeśli jest starszy, to cóż to takiego. W każdym razie jestem cały czas do tej roli zapraszany, bo teatry uważają, że wykonuję ją dobrze. Słucham młodszych śpiewaków, ale oni nie bardzo rozumieją, czym jest męski czar. Don Giovanni musi mieć charyzmę, spojrzenie, gest, który potrafi uwieść w ciągu minuty. Jak Placido Domingo, który zarówno jako młody, jak też jako stary ma w sobie urok i ciepło romantycznego latynoskiego kochanka, a przy tym charyzmę i siłę.
Londyński spektakl stworzył kilka lat temu Kasper Holten, ten sam, który reżyserował "Króla Rogera".
- To wspaniała realizacja. Don Giovanni nie umiera w niej w ogniach piekielnych, tylko zostaje samotnie na scenie. Komandor jest przywidzeniem, jakby wspomnieniem ojca, którego Giovanni zawiódł - mówi się przecież, że Mozart, tworząc postać Komandora, myślał o własnym ojcu. W ostatniej scenie, kiedy śpiewa sekstet, Don Giovanni wychodzi do publiczności z wyciągniętą ręką, jakby wołał: pomóżcie mi, czyja mam jeszcze kogoś, czy mnie ktoś dostrzega, czy jestem w stanie być kochanym albo kochać? Oczywiście nikt z publiczności nie wychodzi, więc pada na podłogę w embrionalnej pozycji i tak kończy się opera. Nie umiera on, umiera jego dusza. To jest rodzaj jeszcze gorszej niż fizyczna śmierć.
Ale w scenie z Komandorem Don Giovanni się przecież buntuje, woła, że się nie podda...
- W tym spektaklu to jest walka wewnętrzna. Zdarza się, że ktoś chciał czegoś zupełnie innego, ale życie pokierowało go w inny sposób. Sam stykałem się z artystami, którzy się pogubili. Pamiętam solistkę wielkiej sławy, z którą śpiewałem lata temu. Podróżowała z plastikowym kotem i musiała go głaskać, to była jej terapia. Bo nie mogła podróżować z prawdziwym. Wychodziła na scenę i śpiewała, a potem wracała i za kulisami, w samochodzie, wszędzie chodziła z tym kotkiem na ręce.
Bo nie miała nikogo?
- Przede wszystkim to był odstresowiacz. Życie przyniosło jej tyle wzlotów i upadków, że nie była w stanie normalnie funkcjonować bez absolutnej histerii: wszystko było albo genialne, albo straszne.
Jak w chorobie dwubiegunowej.
- Dokładnie. Nie chciałbym tak skończyć, a są momenty wżyciu artysty, kiedy raz coś mu zupełnie nie idzie, a innym razem idzie wspaniale. Albo czuje się nadczłowiekiem, albo jest bliski załamania. Jeśli tych sytuacji biegunowych zdarza się zbyt wiele, następuje totalne rozchwianie, a człowiek potrzebuje stabilności, tego przysłowiowego światełka w tunelu, za którym się podąża.
Co jest dla pana takim światełkiem?
- Patrzę w przód i do tyłu. 25 lat temu, kiedy zaczynałem, za wszelką cenę chciałem zrobić karierę. Marzyłem, żeby zaśpiewać w jednym z tych najważniejszych teatrów: Met, Covent Garden, La Scala. We wszystkich zaśpiewałem, więc można by powiedzieć, że moje marzenie się spełniło, i tak kiedyś mówiłem: więcej marzeń nie mam. Ale ponieważ jestem człowiekiem rozsądnym i logicznie myślącym, to wiem, że przeszła już teoretycznie połowa mojego życia, a drugą połowę trzeba przeżyć godnie, idąc do przodu i pomagając innym ludziom. Ostatnio dawałem dwukrotnie kursy na Akademii Muzycznej w Krakowie. Współpracuję też z młodymi śpiewakami, jak np. Hubert Zapiór, który właśnie dostał się do Juilliard School w Nowym Jorku. Przekazywanie wiedzy jest jednym z takich światełek, bo mnie to inspiruje, nakręca. Innym światełkiem są nowe role, ale dotychczasowe też mnie cieszą. Szczególnie cieszy mnie żywy odzew młodego pokolenia operowej publiczności, zarówno na świecie, jak w Polsce. Budujemy w ten sposób swoją przyszłość, bo gdy ta młodzież dorośnie, będzie zabierać do opery swoje dzieci. Opera także się zmienia, dostosowuje do czasów. Tak musi być, bo jesteśmy konkurencją dla kina, teatru, musicalu, a nawet gier wideo. Zmierzamy się więc z takimi wyzwaniami i staramy się to robić skutecznie.