Czekając na Padraica
"Porucznik z Inishmore" - reż: Przemek Śmigiel - Klub CogitaturReżyser, wystawiający "Porucznika z Inishmore", musi dbać o to, by przedstawienie nie stało się jedynie bieganiną dużych chłopców z pistoletami. Przemkowi Śmigielowi udało się świetnie rozłożyć proporcje między scenami z bronią a zabawnymi dialogami. Aktorzy z Teatru Śląskiego i Teatru Zagłębia w Sosnowcu mieli okazję spróbować zupełnie innego repertuaru niż ten, z którym mieli do czynienia dotychczas. Efekt jest znakomity - dawno nie widziałem tak świetnego spektaklu
W trakcie przejażdżki rowerem Davey znajduje martwego, czarnego kota. Mimo, że zwierzęciu brakuje pół łba, chłopakowi wydaje się, że wie, do kogo kociak należy. Przywozi go do Donny’ego. Problem w tym, że to nie Donny, lecz jego syn jest właścicielem zwierzaka. Na domiar złego jedynak jest podkładającym bomby terrorystą z INLA. Donny postanawia zadzwonić do syna, lecz nie mówi mu prawdy. Zaniepokojony telefonem o chorobie swojego ulubionego kota Tomaszka bojownik o wolność Irlandii przybywa do domu szybciej niż się tego spodziewano. Kiedy nie udaje się podstęp ze znalezieniem rudego kota i wysmarowaniem go pastą do butów, Padraic krępuje ojca i Davey’a, wyciąga broń i zapowiada, że za chwilę rozsmaruje ich mózgi po ścianach… Koniec? Nie, historia dopiero się zaczyna.
W „Cinemie” z kwietnia 2004 Borys Szyc mówił Marzenie Rogalskiej: „Dla mnie takim (…) mocnym i ważnym wydarzeniem w życiu zawodowym była premiera w Teatrze Współczesnym spektaklu Porucznik z Inishmore Martina McDonagh’a. (…) Bardzo lubię tę rolę i ten spektakl. Myślę, że obecnie nie ma podobnego przedstawienia na warszawskich scenach o takiej tematyce i tak potraktowanej reżysersko. Słyszymy po reakcjach, jak bardzo zaskakujące są dla widzów efekty specjalne (…). Jest dużo krwi, obcięte nogi i tym podobne rzeczy, oczywiście podawane w formie teatralnej, więc nie można się na to nabrać, nikt nie zemdleje. Chociaż zdarzyło się, że jedna dziewczynka zasłabła (…). Od tamtej pory jest notka, że to spektakl od 18 lat. Te efekty specjalne mają powodować komediowość, są celowo przesadzone i robią ogromne wrażenie na tych, którzy to oglądają. Jeszcze nie grałem w takim spektaklu, podczas którego publiczność reagowałaby tak żywo. Ludzie krzyczą: O Jezu! Aaaa! i komentują na głos, do tego stopnia, że my aktorzy często jesteśmy bliscy zgotowania się”. Któryś z zagranicznych recenzentów stwierdził, że „Zbombardowani” w zestawieniu z „Porucznikiem…” przypominają „Teletubisie”, a w jednym z przedstawień w finale aktorzy musieli uważać, żeby nie poślizgnąć się na pokrywającej scenę krwi oraz szczątkach ludzkich i zwierzęcych.
W przedstawieniu, które wyreżyserował Przemek Śmigiel, nie ma chwytów rodem z Grand Guinol. Czerwonej farby jest niewiele, skręcanie karków pokazane jest w sposób, który można nazwać „estetyzowaniem przemocy” i mimo, że Padraic przykłada ojcu broń do potylicy, pada tylko kilka strzałów, a za spust za każdym razem pociąga Mairead. Reżyser nie skupia się na „efektach specjalnych”, lecz na dialogach i zawartym w nich humorze. Przykłady? Padraic obiecuje Mairead, że wezmą ślub, jak tylko Irlandia będzie wolna, na co Donny wzdycha: „To będzie długie narzeczeństwo….”. Do tego można dorzucić – zdecydowanie mniej subtelną, ale zabawną – wymianę zdań między bojownikiem INLA i siostrą Daveya na temat tego, czy Mairead „ma jaja” (w czasie konwersacji oboje celują do siebie z broni). Oprócz tego mamy do czynienia z humorem sytuacyjnym: ogrywanie reklamówki z kocimi szczątkami, krzyża z napisem „Tomaszek” i scena, w której Padraic rozmawia przez telefon z ojcem, siedząc na brzuchu torturowanego dilera. „Porucznik z Inishmore” jest świetnym potwierdzeniem tego, o czym w recenzji tomu „Tradycyjnie w opozycji. Antologia młodszego dramatu irlandzkiego” pisał Łukasz Drewniak: język bohterów „zdaje się być napędzany wewnętrznym motorem, którego nie sposób zatrzymać”, a słowa „furkoczą i kipią, gotują się ludziom w ustach i głowach”. W tym dramacie naprawdę wiele dzieje się w warstwie tekstowej, ale autor nie unika również mocnego słownictwa. Co ciekawe: mimo, iż w tekście jest sporo wulgaryzmów (niektóre posiadają nawet piętrową konstrukcję), to zupełnie one nie rażą. Ci bohaterowie po prostu nie potrafią inaczej mówić, a ich wypowiedzi brzmią soczyście, ale nie wulgarnie. Poza tym jakim językiem mogą posługiwać się postaci, stworzone przez dramaturga, który przyszedł odebrać The Evening Standard tak pijany, że nie potrafił wejść na scenę po nagrodę, przeklinał, nic sobie nie robiąc z tego, że galę transmituje telewizja, a chcącemu go uciszyć Seanowi Connery rzucił krótkie „Fuck off”?
Mairead (Marta Kadłub) to potrafiąca strzelać z wiatrówki ekolożka, którą wszyscy biorą za uszminkownego chłopaka (kiedy słyszy, że do INLA przyjmują tylko piękne dziewczyny, pyta, co mają zrobić te, które są „takie sobie”). Twardzielka, która chce być terrorystką i bez mrugnięcia okiem rozkazuje, by pozbyto się zwłok, ćwiartując je lub wybito trupowi zęby młotkiem, bo to utrudni identyfikację. Aktorka potrafi pięknie zaśpiewać irlandzką pieśń (dysponuje mocnym, czystym głosem), by po chwili krzyknąć tak, że aż ciarki przechodzą. Poza tym posiada – podobnie, jak pozostali wykonawcy – świetną dykcję. Kiedy widzimy Padraica (Dariusz Chojnacki) po raz pierwszy na scenie, wiemy już, dlaczego był zbyt radykalny nawet dla terrorystów z IRA. Ten samotny mściciel, który nie pali marihuany i nie znosi, gdy ktoś przy nim klnie (a sam bluzga na potegę), w walce o wolną Irlandię jest zdolny do wszystkiego. Poznajemy go, gdy torturuje Jamesa – dilera, sprzedającego narkotyki dzieciom katolików (najpierw wyrwał mu paznokcie, teraz zabiera się za sutki). Scena zagrana jest tak wiarygodnie, że siedzący obok mnie widz w jej trakcie szepnął „O Jezu”. Z jednej strony uśmiechy i spojrzenia Padraica jednoznacznie świadczą o tym, że jest psychopatą, z drugiej – ten sadysta drży na samą myśl o tym, że jego kotek mógłby zachorować, a zwierzę jest jedyną istotą, o której mówi z czułością. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby po tym spektaklu niektórzy widzowie zaczęli się bać Dariusza Chojnackiego. Zaskakuje metamorfoza Zbigniewa Wróbla - jego Donny to zgarbiony, szurający stopami po podłodze mężczyzna w czarnym, wyciągniętym swetrze. Już dawno zapomniał o istnieniu takiego przedmiotu jak grzebień, a głos ma schrypnięty od whisky. Poruszanie się go męczy, więc przeważnie leży albo siedzi. Nie zawsze jednak tak było – kiedy Padraic przystawia mu pistolet do głowy, wyznaje, że 10 lat temu bił własną matkę. Davey – śpiewający „Niekończącą się opowieść” hipis-rowerzysta – w wykonaniu Macieja Wiznera nie przypomina bohaterów, granych przez niego w Teatrze Śląskim (Allan w „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, Frankieboy w „Zdobyciu bieguna południowego”). Aktor gra wciąż jeszcze bardzo dziecinnego, płaczliwego nastolatka (komiksy z serii „X-Men”, lizanie pasty do butów, przesadna troska o swoją fryzurę), który musiał jednak w tym świecie przedwcześnie dojrzeć (wulgarny język). Warto wspomnieć również o Aleksandrze Blitku, Lesławie Witoszu i Jakubie Piwowarczyku, grających towarzyszy Padraica. Pierwszy jako cedzący słowa Brendan budzi wybuchy wesołości na widowni, ostatni zaskakuje jako Joey, początkujący terrorysta z kodeksem etycznym - nigdy nie skrzywdziłby zwierzęcia. Publiczność śmieje się, kiedy Brendan zastanawia się, kto powiedział, że „cel uświęca środki”, ale gdy oślepiony Christy (Lesław Witosz) błaga stojącego za nim z bronią Padraica, by zabił go honorowo, a nie strzałem w głowę, wśród widzów jest cisza. Wspomniałem już, że w tym spektaklu śmierć nie jest groteskowa.
Bohaterowie wspominają Krwawą Niedzielę, mówią o protestantach, katolikach i Brytyjczykach. Akcja dramatu dzieje się w 1993 roku, nic więc dziwnego, że Mairead proponuje Padraicowi pójście do kina na film Jima Sheridana „W imię ojca”. Nie sposób nie wspomnieć również o muzyce – w trakcie ściemnień poszczególne sceny oddzielają fragmenty piosenek (m.in. „Personal Jesus” w intepretacji Johnny’ego Casha i jego „The Man Comes Around”, a także „Anarchy in the UK” Sex Pistols i utwory, brzmiące jak irlandzkie pieśni buntu). Myślę, że te, a nie inne zwrotki zostały wybrane nieprzypadkowo i stanowią komentarz do poprzedniej sceny lub zapowiadają następną, a nie służą jedynie, by widz mógł pomyśleć „O, znam to!” i potupać sobie nóżką do rytmu. Brawa dla reżysera, że nie wybrał tak oczywistego utworu, jak „Sunday Bloody Sunday” U2.
W ostatniej scenie Donny i Davey siedzą na łóżku, patrząc przed siebie, a obok leżą zwłoki. Kiedy Davey pyta, czy to się nigdy nie skończy (Mairead zapowiedziała, że znajdzie winnych śmierci swojego kota - Pana Rogera), przypominają Vladimira i Estragona. Skojarzeń jest więcej – kiedy zakochani i uzbrojeni Mairead i Padraic wchodzą na scenę, trzymając się za ręcę, wyglądają jak Mallory i Mickey w „Urodzonych mordercach” Stone’a.
Dawno nie oglądałem tak świetnie zrealizowanego i znakomicie zagranego przedstawienia. Mam nadzieję, że na pokazach w Cogitaturze i Korezie się nie skończy.