Czterech Jeźdźców Nowej Huty

"Ostatnie kuszenie" - reż: Marcin Wierzchowski - Teatr Łaźnia Nowa

Jeździec pierwszy na koniu białym - Bartosz Szydłowski, dyrektor Łaźni Nowej, Nowa Huta, osiedle Szkolne 25. Jeździec drugi na koniu rydzym - Marcin Wierzchowski, scenarzysta i reżyser "Ostatniego kuszenia", twórca legendy Zsolta Zeldunga. Jeździec trzeci na koniu wronym - Zsolt Zeldung, tenże legendarny bojownik teatru. Jeździec czwarty na koniu płowym - Paweł Bończyk, bohater "Ostatniego kuszenia", fan Zeldunga, niezmordowany poszukiwacz "prawdy totalnej", a w czasie wolnym przykładowy mieszkaniec wschodniego Krakowa.

Oto oni, nowohucka "drużyna marzeń". "Na nas spoczęła odpowiedzialność za tworzenie mitów - wpierw tych małych, lokalnych, prywatnych - nawołuje w programie przedstawienia Wierzchowski - [...] od nas zależy stworzenie MITU, który przywróci rzeczywistości jej święty charakter". Nad "Ostatnim kuszeniem" radośnie łopoce sztandar nowego mitu. Pięknie to brzmi, nie przeczę, zapytam jednak o parę konkretów Z czego można by skonstruować jakiś zgrabny kawałek mitu? Najłatwiej z materiału, który ma się pod ręką, czyli z dojmującej egzystencjalnej smuty z fasadą nowohuckiego placu Centralnego w tle. W tym celu na scenę wkracza Paweł Bończyk (w tej roli Szymon Czacki), absolwent elitarnej szkoły aktorskiej, w której dowiedział się, że musi zakochać się w swojej postaci. Od razu zostajemy poinformowani, że bohater jest emocjonalnie niestabilny, a więc z miłością u niego nietęgo. Paweł przyjeżdża do tajemniczego "miasta-twierdzy", "miasta-smoka" (a Ważyk już dawno temu ostrzegał: "Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty"). Podczas spaceru nad Zalewem Nowohuckim aktor Paweł spotyka aktorkę Milenę (Agnieszka Jaworska) i szybko się w niej zakochuje. Milena odwzajemnia mu się niechętnie, bo również należy do osób pokiereszowanych przez geny i trudy życia. Pojawia się reżyserka Maryla Ławrynowicz (Karolina Sokołowska), która proponuje Bończykowi udział w projekcie o Chrystusie. Właściwie to nie będzie opowieść o Jezusie, to nie będzie nawet opowieść To będzie dążenie do "prawdy totalnej". Aktor uważa reżyserkę za lepszego świra, zgadza się jednak - ciekaw osoby, która była asystentką Zsolta Zeldunga. Zeldung to następna postać z branży, mityczny reżyser "Supernowej" (którą w Łaźni "rekonstruował" wcześniej Wierzchowski), bezkompromisowość twórcza w stanie czystym. Po jednym ze swoich spektakli wygłosił on manifest przeciw "lenistwu wyobraźni" i "cuchnącemu profesjonalizmowi" w sztuce teatru - i na oczach publiczności podciął sobie gardło.

I tak snują się te opowieści, jedna z drugiej, dość składnie i logicznie (na przekór nieufności Maryli wobec istoty opowiadania). Czemu się tak uczepiłem tej fabuły? Cóż, wziąłem sobie do serca słowa Gombrowicza:

"Krytykom nowoczesnej, najtrudniejszej sztuki trzeba poradzić, żeby nie byli z miejsca za głębocy - żeby byli na początku płytcy, a dopiero stopniowo i bardzo ostrożnie zanurzali się w poszukiwaniu dna". Pisano o "Ostatnim kuszeniu", że to twór poplątany i nielinearny. Spektakl Wierzchowskiego jest jednak konstrukcyjnie bardzo klarowny, rzekłbym nawet - sprytnie wykoncypowany. Całość zamknięta jest w ramach quasi-seansu hipnozy: tajemnicza postać odlicza do dziesięciu i Paweł Bończyk budzi się do scenicznego życia; w finale hipnotyzer, którego już zdążyliśmy rozpoznać (gra go Tadeusz Ratuszniak), odlicza od dziesięciu do zera -jakby dawał publiczności szansę oprzytomnienia. Uporczywie przypominany jest motyw terapii, czy to przy użyciu hipnozy, czy przy pomocy księdza-psychoterapeuty (Jakub Kotyński), czy wreszcie za sprawą namiętnej lektury Apokalipsy św. Jana. Ostatnie kuszenie jest trochę jak amerykański film, którego scenarzysta zachłysnął się Freudem: wyposażony w idee i schemat przebiegu akcji, dokłada scenę do sceny, cały czas mając na uwadze efektowny finał. Paralela między Nową Hutą a Hollywood wymaga jednego uściślenia: scenarzysta z USA automatycznie aplikuje większą ilość zwrotów akcji, elementów ironii i komizmu, żeby jego dzieło było łatwiejsze do strawienia.

Jak rozgryźć "Ostatnie kuszenie?" Problem z przyswojeniem jego idei wynika z faktu, że jest to dzieło zbyt poukładane, żeby oszołomić, a z drugiej strony za mało ironiczne, by bawić się z widzem. Słowem, trudno uwierzyć w intencje twórców, którzy "kuszą" nas w jednostajnie wysokim stylu serio. A przecież, jeśli przyjrzymy się uważniej, znajdziemy w inscenizacji perełki, które nieśmiało pobłyskują poczuciem dystansu. Hipnotyzer Jacek dworuje sobie czasem na temat wartości wyniesionych z PWST: "Twój teatr staje się twoim więzieniem". Maryla w dusznej scenie nocnych marzeń potrafi zdobyć się na wyznanie: "Co ja robię? Ja robię teatr, żeby sobie zrobić dobrze". Takim momentom trudno jednak przebić się przez patos. Postaci drugoplanowe stanowią jedynie tło dla niewyżytych ambicji Pawła i Maryli. Szkoda, bo i Jacek, i Robert - a zwłaszcza Milena - mogliby w tercecie stanowić niezłą przeciwwagę dla partyzantów natchnionych Zeldungiem. Tak ich postaci zostały chyba pomyślane Prawdopodobnie ogień prób niewłaściwie te role zahartował, a mówiąc szczerze: rozmiękczył. Milena Maj, której scenariusz nie poskąpił ani zdrowego rozsądku, ani seksapilu, jest w wykonaniu Agnieszki Jaworskiej kompletnie zagubiona i niepewna. Co innego partia Zeldungowców; postaci Maryli i Pawła przeżyły w trakcie prób prawdziwy szturm aktorów: reżyser zarządził siedem dni głodówki dla Karoliny Sokołowskiej i Szymona Czackiego, by nabrali właściwego rozpędu przed premierą. Siedem dni to znacznie mniej niż biblijne czterdzieści - ale zawsze coś. Zwłaszcza gdy rejestrują to kamery, a efekty można kontestować na wideoblogach. Szczególnie frapujące są słowa Maryli z ostatniego filmu:

"Te siedem dni to fiasko". A może należało pójść tym tropem? Przyznać, że czasem warto odpuścić duchowy łup, że nie ma sensu generować wielkich słów, gdy ciało nieprzyjemnie głodne?

Aktorzy Wierzchowskiego z zaangażowaniem brną w najgłębsze emocje i bardzo górnolotne myśli. Mimo wszystko nie mogę oprzeć się wrażeniu pewnego niezdecydowania twórców Ostatniego kuszenia. Skąd bierze się to wrażenie - może ze scenografii? Owszem, jest to konstrukcja drastycznych wprost ambiwalencji. Trzy mansjony, jeden obok drugiego. Część środkowa jest w miarę obszerna, pozbawiona rekwizytów, za to mocno symboliczna. Na jej białym prospekcie wyświetlane są projekcje wideo (autorstwa Dawida Kozłowskiego). Po bokach mamy pokoiki, w których postaci żują codzienność.

Drzwi, okna, kuchnie, stoły, garnki - to wszystko mieści się w szarych klitkach -bo jest narysowane grubą kreską na ścianach. W komiksowych mieszkaniach mieszkają przypadkowi ludzie. Sprzęty i widoki z okien mają postać kawałków gumy, elastycznych przylepców, które łatwo schować do walizki czy wrzucić do worka na śmieci. Ergonomia lepsza niż w IKEA - jestem pod wrażeniem pomysłu scenografki Matyldy Kotlińskiej. W takich pokojach wykuwa się nowoczesny mit - wśród prowizorycznych sprzętów, przez ludzi, którzy trafili tu przejazdem. Sytuacja nie rysuje się jednak tak poważnie, gdy przychodzi do zainscenizowania emocjonalnych eksplozji. Zabrzmi to brutalnie, uprzedzam: Paweł z wściekłością rzuca o ścianę płaskim gumowym radiem, które przylepia się bez trudu. Komiks przestaje mówić o współczesności, ironię zostawia daleko w tyle, staje się swoją parodią.

"Ostatnie kuszenie" nie jest dziełem nieudanym - po prostu ponosi konsekwencje tego, że jest nieszablonowe. Gra w klasy z teatralnymi standardami, swobodnie skacząc po polach, które zarezerwowane są dla grup offowych, i po takich, które obrysowane są kiczowatą kreską. Wyraźnie widać w poczynaniach Wierzchowskiego niechęć do bezpiecznych rozwiązań. Rola Szymona Czackiego posiada żar zdolny unieść symbole najcięższego kalibru. Skoro o nich wreszcie mowa, to zapytam na koniec: co mają wspólnego Majowie z placem Centralnym? Finałowa projekcja ukazuje nam panoramę znajomego miasta, w którego sercu sterczy dumnie piramida z Chichén Itzá. Po co nam symbole z importu? Nie przesadzajmy z tą globalizacją A nie można by tam wstawić czegoś bardziej swojskiego, bo ja wiem - celtyckiego kopca Wandy? Chichén Itzá na placu Centralnym słabo nadaje się do indukowania mitycznych napięć. Czy zamiast mitologizacji nie robi się tu przypadkiem Nowej Huty - macdonaldyzacja?

***

Waldemar Wasztyl - absolwent krakowskiej teatrologii, doktorant Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Waldemar Wasztyl
"Teatr"
27 września 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...