Czuję się świetnie

"Triumf woli" - reż. Monika Strzępka - Teatr Stary w Krakowie

Monika Strzępka i Paweł Demirski opowiadają historie z happy endem. I jak chyba nigdy wcześniej dbają o dobre samopoczucie widza. Ale czy "Triumf woli" przekona maruderów od społecznego zaangażowania?

Miało być śmiesznie, a nie jest - narzeka płaczliwie, nomen omen, Yoga Śmiechu. Ale będzie! Postać grana przez Monikę Frajczyk nie rzuca słów na wiatr. Chwilę później wygina śmiało ciało w tak kuriozalnym tańcu- opętańcu, że trudno zachować powagę. Kilka osób z publiczności natychmiast łapie głupawkę. Ale poczekajcie tylko na wejście Mongolskiego Chłopca vel Marty Nieradkiewicz i prezentację cokolwiek osobliwego układu ramion. Ubaw dosłownie po pachy! Ktoś mógłby zawołać: Opamiętajcie się, to scena narodowa. Ale wtedy zapewne usłyszy: My tu ludzi leczymy!. Bo "Triumf woli" jest niczym aplikacja leku na chandrę. Leku jak najbardziej homeopatycznego. Zero farmakologii, tylko stymulacja sił obronnych organizmu. Banan na twarzy gwarantowany. Chyba, że jest się maruderem "gorszego sortu". Takim, który np. przyszedł zobaczyć, jak na scenie dowalają władzy.

Bez polityki

Bezkompromisowy duet Monika Strzępka (reżyseria) i Paweł Demirski (tekst) tym razem naprawdę nikomu nie dowala. W co trudno uwierzyć, pamiętając ich najsłynniejsze dokonania. "Triumf woli" to nawet wobec wcześniejszych realizacji tandemu w Starym Teatrze - "Bitwy warszawskiej" i "Wszystko powiem Bogu", zupełnie inna bajka. Bajka wydaje się tu zresztą doskonałym określeniem. Strzępka i Demirski postanowili bowiem stworzyć swoistą enklawę pozytywnych emocji. Zabieg, który z marszu stawia ich w gronie naiwnych eskapistów. No bo jak to moi drodzy, wokół zamęt polityczny i polaryzacja społeczeństwa, a tutaj na scenie Święty Mikołaj i wróżka? I ani jednego słowa o PiSi-e?!

Strzępka i Demirski nie do końca uciekli od doraźnych kontekstów. Jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu, pojawia się informacja o tym, iż jest on dedykowany m.in. ekipie Teatru Polskiego we Wrocławiu. Lecz ów gest środowiskowego solidaryzmu nie zyskuje odzwierciedlenia w treści sztuki. Wolnej od zaczepnej satyry, oskarżycielskich haseł czy ataków personalnych. "Triumf woli" jawi się spektaklem na tyle "ugodowym", iż mógłby przypaść do gustu i zwolennikom umiarkowanej prawicy. O ile tylko zaakceptują na scenie postaci gejów, uchodźców i feministek.

Ku pokrzepieniu serc

Trochę dziwnie ogląda się widowisko Strzępki i Demirskiego pozbawione typowej dla duetu zadziorności. Tym bardziej, iż twórcy znacznie wyhamowali w zakresie interakcji z publicznością. Żadnych petycji do podpisania czy wejść między widownię. Pełen komfort po stronie odbiorcy. Kto obawiał się ciągłego przekraczania czwartej ściany, może spać spokojnie. Chociaż na "Triumfie woli" spać raczej się nie da.

To oczywiście nie pierwszy raz, gdy Strzępka i Demirski sięgają po afirmatywne treści. "Triumf woli" jeszcze przed premierą porównywano do pamiętnej wałbrzyskiej inscenizacji "O dobru". W obu spektaklach chodzi przecież o kultywację optymizmu na przekór ponurej rzeczywistości oraz mentalnym ograniczeniom. Tyle, że "O dobru" posiadało bardzo gorzkie fragmenty, jak wątki Amy Winehouse i Andrzeja Kłaka (czekającego na wynik badań w kierunku nowotworu). Całość wieńczyło zaś symboliczne wyjście publiczności z obsadą na zewnątrz. Po to, aby się policzyć i pośpiewać sobie przy ognisku. Na tym tle "Triumf woli" wypada z pewnością mniej "opresyjnie".

Odczarować tytuł Riefenstahl

Duet przygotowywał spektakl nie bez pewnej artystycznej presji. Pracy nad "Triumfem woli" towarzyszył bowiem sukces realizowanego dla TVP serialu "Artyści". Strzępka i Demirski włożyli sporo wysiłku, aby nadać opowieści o teatralnych realiach wciągającą widza, kompleksową strukturę. Ich szybki powrót na scenę po tak gigantycznym wyzwaniu mógł rodzić obawy. Choćby o to, czy Demirski nie wystrzelał się z pomysłów. Duet nie zawsze potrafił zresztą zachować kontrolę nad kształtem scenicznych dzieł. Tak było w przypadku odcinkowej "Klątwy" - z każdą częścią coraz mniej koherentnej i bardziej ciężkiej w odbiorze.

"Triumf woli" na pewno spełnia obietnicę złożoną w tytule. Tytule zdecydowanie odczarowanym. Wbrew niesławnemu filmowi Leni Riefenstahl, Strzępka i Demirski inscenizują zwycięstwo tych, którzy wydają się z góry skazani na porażkę; biegnących na końcu albo w ogóle niedopuszczonych do wyścigu. To antologia opowiadań z najmniej oczekiwanym happy endem. Wpisana w sytuację dość umownej zbiorowości.

"Lost" u Prospera

Demirski inicjuje całość na styku szekspirowskiej "Burzy" i... serialu "Lost. Zagubieni". Przez piszczącą bramkę wdziera się oto na scenę Szekspir we własnej osobie. Na dzień dobry serwuje natchnioną poetycką recytację. Prawie doskonałą, gdyby nie "coś tam, coś tam" wetknięte w miejsce brakujących wersów. Tego Szekspira cechuje niewątpliwie wyjątkowa dezynwoltura. Częściej zagląda do butelki niż dba o należyty przebieg scenicznej akcji. Ta zaś wkurzyłaby najbardziej wyrozumiałego Prospera.

Po zainscenizowanej z rozmachem katastrofie, na wyspę trafia grupa zróżnicowanych postaci. To pasażerowie samolotu, których skusiła oferta darmowej imprezy za Oceanem. Teraz muszą przejść przyspieszony kurs survivalu. Co z tego, że działa telefon, skoro co chwilę dzwoni ktoś z banku i najlepiej rzucić urządzenie w piasek? A pana McDonalda z tasakami, bardziej od przyrządzania mięsa interesują porachunki z bratankami, którzy sprofanowali jego kulinarną tradycję? Wygląda na to, iż uroczysta kolacja zakończy się wielką awanturą.

Od walijskich górników do samoańskich piłkarzy

Zawiązanie akcji sugeruje jakąś alter-globalistyczną połajankę, ale Demirski szybko rozluźnia atmosferę. Tak naprawdę, galeria rozbitków stanowi tu zbiór postaci zmieniających tożsamość i odgrywających rozmaite sceny z przeszłości. Retrospekcje dotyczą zarazem wyłącznie tytułowych jednostkowych zwycięstw. Połączone ze sobą w ciąg epizodów, kreują alternatywną rzeczywistość pod sztandarem dobrego samopoczucia. Rzeczywistość, która bywa mocno torpedowana przez marazm i "drugie strony medalu". A jednak rozbitkowie osiągają konsensus i dają odpór negatywnemu nastawieniu.

Zrobiony przez Demirskiego research przynosi historie mniej lub bardziej znane z mediów. Jest więc Kathrine Switzer, pierwsza kobieta, która, łamiąc regulamin, przebiegła maraton bostoński. Są pamiętani z filmu "Dumni i wściekli" geje- aktywiści wspierający strajkujących górników z walijskiej kopalni. Pojawia się Rachel Carson, autorka bestsellera "Milcząca wiosna" - amerykańska biolożka walcząca z pestycydami. Nie brak tez przykładów pomniejszych, ale równie budujących sukcesów. Ogrywanej przez wszystkich drużyny piłkarskiej z Samoa, która wreszcie strzela gola. Muzyków z Mali, którzy po ucieczce z rodzinnej wioski (zajętej przez dżihadystów), nie przestali grać swojego "pustynnego bluesa". Wspomnianego mongolskiego chłopca, który wygrał konny wyścig. A jakby mało wzruszeń, jest jeszcze pingwin odwiedzający co rok swojego ludzkiego wybawcę.

Ta ostatnia historia ulega zresztą znaczącej modyfikacji, nadając wydarzeniom scenicznym dodatkowy wymiar. Oto bowiem jeden z bohaterów postanawia na własną rękę popłynąć do ptaka. Nierealny, wręcz utopijny cel zyskuje kontrapunkt pod postacią nagłej interwencji innego pingwina. Czarnego charakteru z "Powrotu Batmana" Tima Burtona. Okazuje się, że na tego Pingwina też jest rada. A w ramach przeprosin zabrzmi całkiem przyjemna piosenka Stinga i Claptona.

Kolektywna energia doskonałej obsady

Jak na trzy i pół godziny spektaklu, piosenek nie ma tutaj dużo. Rolę swoistej klamry pełni związkowa pieśń wspomnianych górników. Wykonywana z punkowym zadziorem w połowie sztuki oraz na jej "bis". Są również fragmenty orientalnej psychodelii. Istotna jest przy tym funkcja muzyki w spektaklu. Nie tyle komentującej akcję, co rozładowującej napięcie w radosnym, kolektywnym doświadczeniu.

Kolektywna jest i energia obsady. Strzępka znowu daje dowód swojej wielkiej miłości do aktorów. Miłości może nie bezwarunkowej, ale opartej na głębokim zaufaniu w potencjał zgromadzonego na scenie zespołu. Rzadko zdarzają się spektakle, w których cała obsada wykazuje się tak wysoką synergią. W "Triumfie woli" nie ma "odpuszczonych" postaci czy marginalnych epizodów. Tutaj KAŻDY ma swoje 5 minut. I zaznacza swą obecność w indywidualny sposób.

W "Triumfie woli" są aktorskie epizody rozbrajająco komiczne, jak i po ludzku wzruszające. W pierwszej grupie sytuują się opisane na początku wyczyny Frajczyk i Nieradkiewicz. Zabawna, ale też zaskakująca jest w sztuce Dorota Segda. Aktorka z wielkim dystansem do siebie ukazuje pionierskie zmagania Switzer. Uśmiech przynosi Dorota Pomykała. Jej doktor Carson w zrozumiały sposób narzuca wszystkim równie ekologiczny, co naukowy punkt widzenia. Nie sposób też nie cieszyć się z widoku Małgorzaty Zawadzkiej, która jako transseksualny piłkarz w szpilkach walczy o przełamanie złej passy drużyny z Samoa.

Odrębną porcję komizmu wnosi, skądinąd mąż pani Małgorzaty, Krzysztof Zawadzki. Wspomniany Szekspir. Will Szekspir. Grany na wielkim luzie i z niewymuszoną brawurą. Tak, jakby ceniony krakowski aktor odreagowywał wszystkie hamletowskie role w dorobku. Po raz kolejny zachwyca także Juliusz Chrząstowski, tu mający do zagrania więcej niż jedną postać. Salwy śmiechu wywołuje jego samiec- alfa, czyli dyrektor bostońskiego maratonu. Kto wie, czy nie bardziej pocieszny jest jego górniczy duet z Michałem Majniczem.

Bogata galeria postaci uwzględnia i kreacje, w których położono większy nacisk na wewnętrzną walkę. Radosław Krzyżowski od początku znajduje się w kontrze do reszty, by później przełamać inercję postacią św. Mikołaja. To zresztą chyba najbardziej beztroski fragment spektaklu. Wiele zawdzięczający także wrażliwości Anny Radwan. Aktorka gra tą, która już nie wierzy, ale odzyskuje wiarę. Po to, aby jako wróżka nieść wszystkim pozytywne wibracje.

Podobną, choć bardziej złożoną przemianę przechodzi postać grana przez Marcina Czarnika. To nie tylko Batmanowski Pingwin, ale i reprezentujący pazerny kapitalizm młody McDonald. Jako jeden z niewielu bohaterów, nie jest nośnikiem żadnej pozytywnej historii. Dlatego też snuje się po scenie z ciągłymi pretensjami, próbując popsuć zabawę. Do czasu. Kolejna świetna rola w dorobku tego utalentowanego aktora.

Ogarniając tak duże zasoby osobowe, Strzępka nie ogranicza się tylko do aktorskich solówek. Rekonstrukcja bostońskiego maratonu jest owocem jak najbardziej pracy zespołowej. To choreograficzno- mimiczny skecz, która nasuwa skojarzenia z najlepszymi (dawnymi) dokonaniami Kabaretu Rafała Kmity. Bo też Strzępka i Demirski kabaretowego przerysowania tutaj się wcale nie boją. Byle tylko osiągnąć zamierzony cel. Wprowadzić w dobry nastrój i utrzymywać go jak najdłużej. Widownia z Jagiellońskiej w mroźny styczniowy wieczór czuła się świetnie. Maruderom pozostaje szukać wezwania do rewolucji na innych scenach.

Łukasz Badula
www.kulturaonline.pl
28 stycznia 2017
Portrety
Monika Strzępka

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...