Czy cisza cieszy?

Felieton o współczesnym doświadczeniu kina niemego

„[Filmy dźwiękowe] rujnują piękno ciszy" powiedział w 1929 roku w wywiadzie dla Motion Pictures Magazine Charlie Chaplin. Kino Muranów, organizując festiwal filmu niemego „Sounds Of Silents", postanowiło to piękno przypomnieć, a ja, siedząc w fotelu podczas jednego z seansów, zastanawiałam się, czy faktycznie zostało zrujnowane.

Organizatorzy 2. Warszawskich Dni Filmu Niemego zadbali o różnorodny program, krótkie wykłady wprowadzające, oprawę graficzną i muzykę wykonywaną na żywo. Słowem, zrobili wszystko, żeby było jak najbardziej przystępnie i atrakcyjnie. Mimo to przez cały festiwalowy seans toczyłam nierówną walkę z samą sobą, starając się utrzymać przy filmach 100% uwagi i w pełni docenić najstarsze w historii kinowe doświadczenie. Niestety nie udało mi się to na tyle, żebym nie zauważyła ziewających współwidzów i współwidzek, zerkających na ekrany telefonów i, tak, jak ja, rozglądających się po sali.

Problem dla mojej XXI-wiecznej percepcji stanowiła przede wszystkim muzyka, która, co mimo powszechnej świadomości ciężko sobie uświadomić, nie zawsze była integralną częścią filmu. Ale przynajmniej zawsze była – choćby po to, żeby na pierwszych pokazach filmowych zagłuszyć szum projektora. Musiało jednak minąć trochę czasu zanim do ruchomych obrazów dołączyła muzyka oryginalna. Na instrumentach więc, które stanowiły wyposażenie najmniejszych nawet kin, grano, posiłkując się gotowymi zbiorami utworów muzycznych, podzielonych wg nastroju, atmosfery i dramaturgii (pisze o tym Patrick Miller w Music and the silent film, 1982). Muzycy i muzyczki dobierali po prostu do filmu pasujący akompaniament, często składający się z największych klasyków. Zdarzało się jednak i tak, że ścieżka dźwiękowa była w pełni improwizowana – powstawała więc spontanicznie, intuicyjnie, w czasie rzeczywistym. Czyli stanowiła dokładne przeciwieństwo tego, do czego teraz jesteśmy przyzwyczajone i przyzwyczajeni.

Kiedy na festiwalu „Sounds of Silents" słuchałam improwizowanego akompaniamentu do filmu Kobieta znikąd (Louia Delluc, 1922) wykonywanego przez Antoninę Nowacką, nie udało mi się uniknąć uczucia dysonansu między tym, co widziałam, a tym, co słyszałam. Przypomniała mi się Strefa interesów (Jonathan Glazer, 2023) i napięcie między niemilknącymi dźwiękami obozu koncentracyjnego a zdjęciami przedstawiającymi schludne życie bogatej rodziny niemieckiego oficera za jego murami. Myślenie o kinie Jonathana Glazera opierającego cały sens filmu na kontraście między ścieżką dźwiękową i obrazem dzielą, oczywiście, od Delluca lata świetlne. A jednak, współczesna interpretacja muzyczna sprawiła, że Kobieta znikąd działała na podobnej zasadzie – tylko, że władzę nad nią, a więc tym samym nad odbiorem widowni, miała muzyczka. Poddałam się więc jej interpretacji z tym większą radością, że była to jedyna możliwość jej usłyszenia. Jonathan Glazer jest wyjątkowy, ale dla całego świata taki sam, a Louis Delluc był wyjątkowy tylko dla jednej wrześniowej widowni Kina Muranów.

Poczucie wyjątkowości jest niewątpliwą radością płynącą z kina niemego, nie tylko, chociaż szczególnie, oglądanego na wielkim ekranie. Nawet wtedy, gdy oglądałam ziarnistą kopię na Youtubie i tak czułam, że odbywam wesołą wycieczkę krajoznawczą w czasy przedpotopowe. Nie tylko w kwestii dźwięku, ale też gry aktorskiej. Będzie musiało minąć kilka lat zanim Marlon Brando zagra w Tramwaju zwanym pożądanie jedną z pierwszych ról nowego typu aktorstwa. Targana przez namiętności Eve Francis w Kobiecie znikąd wydała mi więc się po prostu groteskowa. Podobnie jest z wielkimi oczy Rudolfa Valentino w Szejku, które uwodziły Amerykanki w latach 20. Tak jednak jak śmieszy nadmierna egzaltacja, rozczula prosty sentymentalizm. Nie da się nie uśmiechnąć, widząc Agnes Ayres piszącą na piasku „Kocham cię Ahmed". Nieme kino zapewnia nam zupełnie wolną od poczucia winy dobrą zabawę przy największych romantycznych kliszach. Ktoś musiał pisać czyjeś imię na piasku, żeby ponad 100 lat poźniej Miley Cyrus mogła zaśpiewać, że ona może napisać swoje własne.

Czy po przygodzie z filmem niemym mam ochotę powtarzać za Tuwimem, że „Idę po szczęście swoje, po ciszę"?. Raczej nie i obawiam się, że faktycznie piękno w rozumieniu Chaplina może być trudne do odnalezienia za pomocą umeblowanej przez filmy dźwiękowe głowy. Szczególnie, że one też przeszły przez ten czas niezliczone rewolucje.

Może na „Sounds of Silents" nie poszłam po szczęście swoje, ale na pewno po małe radości.

Maria Nizio
Dziennik Teatralny Warszawa
8 października 2024
Wątki
KinoFani

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia