Czy ktoś może ma dobry, niedrogi fortepian na zbyciu?

rozmowa z Martą Klubowicz

Nie tańczę na lodzie ani z gwiazdami, nie skaczę na główkę. Nie dbam o popularność. Nie chcę być celebrytką -zwierza się Marta Klubowicz, aktorka, dyrektor Nyskiego Domu Kultury.

Znana aktorka, poetka, tłumaczka. I chce pani zostać menedżerem kultury w Nysie?

- Zawód aktora jest zawodem wędrownym. Grałam w wielu teatrach, zespołach, nie mam problemu z dostosowaniem się do nowej sytuacji. Jeżdżąc po Polsce i nie tylko, obserwowałam różne zjawiska. W jednym teatrze jest dobrze, w innym źle. Zastanawiałam się zawsze, co zrobić, żeby było lepiej. Ryba psuje się od głowy. Jaki dyrektor, taka atmosfera i takie efekty pracy. Najwspanialszym wzorem dla mnie był mój pierwszy teatr - Teatr Powszechny w Warszawie, którego dyrektorem był Zygmunt Hübner. W tym teatrze nie było gwiazd. Każdy członek zespołu czuł się ważny i mógł współdecydować. Nie było koterii, nie było intryg, bo taki był nasz szef. Mam nadzieję pokierować zespołem ludzi tak, jak sama chciałabym być rządzona. Wydobyć z ludzi ich talenty i kreatywność. Chcę stworzyć zespół pracowników, którzy się lubią, chętnie przychodzą do pracy i pracują na wspólny cel. Wiem, że mam zdolności organizacyjne. Tam, gdzie pracowałam, godziłam ludzi i scalałam grupę. Kilka rzeczy udało mi się w życiu zorganizować. Potrafię coś wyreżyserować, choć nie nazwałabym siebie reżyserem. Ale ta sytuacja, to dla mnie absolutnie nowe i wielkie wyzwanie.

Jak to się stało, że stanęła pani do konkursu na dyrektora Nyskiego Domu Kultury?

- Przeżywam akurat trudny czas. Moi rodzice w Nysie potrzebują mojej obecności. Moja mama poważnie zachorowała, ojciec też nie jest najzdrowszy, a ja nie mam rodzeństwa. I akurat tak się zdarzyło, że zwolniło się stanowisko, ogłoszono ten konkurs, a ja już wcześniej myślałam o kierowaniu jakąś placówką kultury. Od dłuższego czasu udawało mi się żyć i pracować, nie wiążąc się z żadną instytucją. Byłam wolnym strzelcem, bez etatu, bez szefa. Odczułam, czym jest "wolność najmity", trochę zależnego od decydentów, ale mimo wszystko robiłam to, co chciałam. Nowe stanowisko jest ceną mojej wolności.

Kilka lat temu w wywiadzie powiedziała pani, że marzy o tym aby grać do końca życia. Nowe obowiązki będą oznaczać rezygnację z aktorstwa?

- Nie wiem, jak to będzie. Nie chcę rezygnować z aktorstwa, bo ciągle chce mi się grać i sprawia mi to radość. Zdaję sobie sprawę, że nie będę mogła przyjmować propozycji, które będą się wiązać z koniecznością wyjazdu np. na dwa miesiące. Na razie gram jakieś spektakle, staję na scenie. Ale to, co będę robić w Nysie, ma dużo wspólnego z moją profesją. Nie stracę kontaktu z zawodem. Aktorzy często wkraczają w taki etap, dochodzą do świadomości, że już nie tylko mogą grać, ale chcieliby stanąć po drugiej stronie. Coś wyreżyserować, uczyć. To naturalny proces.

Burmistrz Nysy stwierdził, że jest pani wizjonerem, a on kogoś takiego chce na czele takiej placówki. Jaka jest pani wizja domu kultury w Nysie?

- Wolałabym być postrzegana jako praktyk z pomysłami. Wizjoner to śliskie pojęcie. Może kojarzyć się z jakimś rodzajem nawiedzenia. Nie znane mi osoby spotykają mnie na ulicy w Nysie i mówią: O, nasza aktorka! Uważają mnie za swojego człowieka, identyfikują się ze mną. Chciałabym jeszcze, żeby się identyfikowano z domem kultury. Aby było to miejsce, w którym spotykają się ludzie różnych pokoleń, gdzie mogą przyjść ze swoimi inicjatywami. To miasto ma olbrzymi potencjał w sferze kultury, który nie został do końca wykorzystany. Gmina ma 26 sołectw, z którymi chcę współpracować. Mamy Państwową Wyższą Szkołę Zawodową, szkołę muzyczną na najwyższym poziomie, świetnie funkcjonujące licea, szeroką warstwę inteligencji. Chciałabym wyrobić potrzebę kontaktu z kulturą "wysoką", co nie znaczy nudną, elitarną, dla koneserów. Komercja tak czy inaczej nas zalewa. Wolę nawiązać stałą współpracę z teatrami i sprowadzać najwartościowsze zjawiska, jakie są w polskim teatrze. Marzę o tym, żeby w Nysie powstało towarzystwo teatralne, pozytywny snobizm chodzenia do teatru. Chcę ożywić foyer. Zaproponuję muzykom, żeby robili tam koncerty. Zaproszę poetów. Muszę tylko kupić fortepian. Nie słyszał pan, że komuś w domu zawadza?

Zamierza pani przygotowywać w Nysie własne spektakle?

- Chciałabym, by dom kultury był teatrem, co nie znaczy, że będzie nim wyłącznie. Tu będą powstawać spektakle profesjonalne albo amatorskie, ale na poziomie profesjonalnym. W Nysie przed wojną istniał teatr z zespołem. W Opolu wtedy nie było jeszcze teatru. Budynek został zbombardowany, ale jakiś duch miejsca pozostał. Tam, gdzie kiedyś była scena, wybudowano scenę. Pięćdziesięciotysięczne miasto nie utrzyma profesjonalnego zespołu, ale można produkować spektakle, angażując ludzi z Wrocławia czy Opola. Wyszukiwać talenty wśród "amatorów", choć to nie jest dobre słowo. Można z Nysy uczynić ośrodek, który będzie słynął z tego, że warto tu przyjechać i zobaczyć dobry spektakl, a artyści będą chcieli zagrać przed tutejszą publicznością. Pomysłów jest więcej. Marzy mi się, żeby Nysa miała spektakl plenerowy, grany cyklicznie, co roku, może rozgrywany w pięknych plenerach Rynku Solnego? Mam już projekt historii oparty na nyskiej legendzie. W Salzburgu w czasie festiwalu Salzburger Festspiele od wielu lat grają " Jedermanna" i zawsze na tych samych schodach. Przyciąga tłumy, choć wszyscy świetnie znają tę historię. "Jedermann" stał się wizytówką Salzburga. Nysa może mieć swoją.

Nie obawia się pani że wysoka kultura tutaj to trochę za wysokie progi?

- Nie. Głęboko wierzę, że jest takie zapotrzebowanie. A nawet głód. Są jeszcze myślący ludzie, którzy nie chcą być traktowani jak idioci. Sztuka ma wzruszać, poruszać, rozśmieszać, zmuszać do myślenia. Wtedy spełnia się jej rola. W przypadku teatru to antyczne katharsis, nic innego. Ludzie chcą zapomnieć na chwilę o sobie i zostać wciągnięci w historię, która coś im opowie o nich samych. Tylko tyle i aż tyle.

To pani misja?

- Podchodzę do tego słowa z rezerwą, jak i do ludzi, którzy trąbią o misjach. Ten, kto "ma misję do spełnienia", czuje się "namaszczony" do niesienia jej maluczkim, bo jest od nich lepszy, mądrzejszy, bardziej uduchowiony. Brrr!

Nie obawia się pani lokalnej polityki, układów w mieście, koterii? Tego, że z kimś trzeba będzie trzymać, że ktoś będzie bezinteresownie przeszkadzał?

- Nie chcę o tym myśleć. Nie chcę wchodzić w politykę. Nie umiem trzymać z ludźmi, których nie poważam. Ani też nie uprzedzam się do nikogo. Jestem uczciwym człowiekiem i tego wymagam od innych. Nie będę też urzędniczką na wysokich obcasach. Za bardzo cenię zdrowie moich nóg. Chcę robić kulturę i służyć mieszkańcom.

Do matury mieszkała pani w Nysie. Potem były studia na PWST we Wrocławiu, role filmowe i teatralne. Utrzymywała pani związki z rodzinnym miastem?

- Nigdy nie straciłam kontaktu z Nysą. Przyjeżdżałam do rodziców. W roku 2000 odbył się pierwszy Międzynarodowy Zjazd Nysan, który zorganizował burmistrz Sanocki. Poprosił mnie, żebym na tę wielką imprezę też coś przygotowała. Zrobiłam spektakl o Josephie von Eichendorffie, Maksie Hermannie Neisse i Jerzym Kozarzewskim. O poetach polskich i niemieckich związanych z Nysą. Na tę potrzebę zaczęłam też moją przygodę z tłumaczeniem, bo musiałam przełożyć teksty z niemieckiego. Wtedy, wchodząc w historię tego miasta, zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem z nim związana. Potem był spektakl z austriackiej poezji współczesnej. Od dyrektora NDK Cezarego Wojciechowskiego dostałam na tydzień prób do swojej dyspozycji scenę i obsługę, a w zamian za to miałam grać przedstawienie tyle razy, ile dom kultury chciał. To dobry pomysł organizacyjny. Jest wielu artystów, którzy chcą zrobić spektakl, a nie mają się gdzie podziać. Mogliby w Nysie wdrażać swoje pomysły i jednocześnie grać za darmo. W 10. rocznicę śmierci Jerzego Kozarzewskiego zrobiłam o nim spektakl "Ocalił mnie wiersz". Przetłumaczyłam tekst sztuki o Eichendorffie napisanej przez dramaturga Freda Apke pt. "Pan baron przychodzi boso i płaci guzikiem" i zagrałam w niej. Wyreżyserowałam spektakl-koncert o Eichendorffie "Śmierć romantyzmu", który rozwija się i ewoluuje. Dziś ma tytuł "Pieśń Zaklęta". Graliśmy go w Nysie, Gdańsku, Krakowie i nawet w Filharmonii Opolskiej. Zrobiłam dwa spektakle z dziećmi o Jerzym Kozarzewskim. W tamtym roku w dwóch szkołach warsztaty o Tuwimie. Dwie wystawy fotograficzne. Zostałam wciągnięta w organizację i jurorowanie Turnieju Poetyckiego im. Jerzego Kozarzewskiego "Orzech". Honorowe obywatelstwo Nysy dostałam nie dlatego, że mam znaną twarz i w wywiadach opowiadam, że jestem z Nysy. Zobaczono, że angażuję się, coś wartościowego robię.

A jak odkryła pani Eichendorffa? W szkole?

- Wtedy nauczyciele o nim nie wiedzieli albo nie wypadało o nim mówić. Nysa nie miała jeszcze żadnej historii, prócz tej, że po 700 latach wróciła na ziemie piastowskie. Gdy byłam w liceum, mój przyjaciel, obecny dyrektor muzeum Edward Hałajko powiedział mi, że na naszym cmentarzu leży wielki niemiecki romantyk, i pokazał mi jego grób. Szukałam jego wierszy w bibliotece i znalazłam tylko kilka tłumaczeń Kazimiery Iłłakowiczówny. Internetu jeszcze nie było. Języka nie znałam, z oryginału nic bym nie zrozumiała. Od 2000 roku, od tego Zjazdu Nysan, zaczęła się zupełnie inna epoka. Ludzie zaczęli się identyfikować z prawdziwą historią tych ziem. Ja poznałam niemiecki, zaczęłam wczytywać się w te poezje i w efekcie dwa lata temu wydałam książkę "Memento" z moimi przekładami. W niemieckiej literaturze długo zostanie dla nas wiele do odkrycia. To nie zaorane pole i pozostanie nie zaorane, choćbyśmy się wszyscy tłumacze zaorali przy pracy na śmierć.

W zawodowej karierze miała pani kilkuletni pobyt za granicą. Po powrocie do kraju opowiadała pani w wywiadach, że wypadła z towarzyskich układów. Jakie mechanizmy rządzą światem show-biznesu, że dobry aktor nie trafia do filmów?

- Nie wiem. Czasem mi się wydaje, że to jest taka pralka, która obraca ludźmi, wiruje, a potem ich wypluwa. Że nikogo nie obchodzi, co kto potrafi, i wszystko jest przypadkowe. Znam wielu artystów, aktorów, którzy nagle przestali grać. Albo reżyserów, którzy robili świetne filmy, a potem nagle nie mogą zdobyć pieniędzy na kolejny. Nie ma systemu. Grałam trochę w Rosji i tam rzeczywiście tak było (może już nie jest, bo tam wszystko teraz zwariowało jak w latach trzydziestych w Niemczech), że jeśli jakiś artysta coś zrobił wartościowego, to był hołubiony. W Polsce tego zjawiska nie ma. A jak słyszę show-biznes, to zawsze przypomina mi się dowcip o starszym panu, który w cyrku opiekował się słoniem. Zna pan?

Nie.

- Emeryt w cyrku opiekował się słoniem. Czyścił go, karmił i sprzątał klatkę. Ale słoń był stary i umarł. Dyrektor cyrku wezwał wtedy starszego pana i mówi mu: - Niestety, już nie mam dla pana pracy. Słoń nie żyje. - To ja już nie będę pracował w show-biznesie???

Czuje się pani częścią tego show-biznesu?

- Nie. Nie jestem aktorką "ściankową". Nie tańczę na lodzie ani z gwiazdami, nie skaczę na główkę. Chociaż bardzo szanuję taki wysiłek. Nigdy nie chciałam być celebrytką, nie dbałam o popularność z kolorowych pisemek. Nie potrafiłam się do tego zmusić. Myślę, że to się na nic nie przekłada. Udało mi się w życiu robić to, co chciałam. Zagrać w paru spektaklach, które coś ludziom dały. Przetłumaczyć wiele wartościowych sztuk. Jakoś przeżyć na poziomie życia, który mnie zadowala. I przy okazji mieć przyjaciół, nie popaść w długi i kredyty. Nie narzekam. I coś po sobie zostawię.

Jest pani życiową optymistką?

- Jestem. Chociaż mam różne fazy. Czasem człowiekowi opadają ręce. Czasem się boi. Mój zawód wiąże się z wiecznym zdawaniem jakichś egzaminów, udowadnianiem innym, że się coś potrafi. To okropne. Ale mimo wszystko kocham to, co robię. Bardzo wielu ludzi nie ma tego poczucia. Wiem też, że jeśli człowiek chce, wiele może się nauczyć.

Jak długo potrwa to dyrektorowanie?

- Tego nie mogę wiedzieć. Może dostanę nerwicy, a może tak mi się spodoba, że wsiąknę aż do emerytury? A może jeszcze zostanę dyrektorem teatru? Może w Nysie?

Związana z Nysą Marta Klubowicz zdała maturę w nyskim liceum Carolinum w 1981 roku. Potem studiowała aktorstwo w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu. W filmie debiutowała jeszcze w czasach studenckich filmem "Wakacje z Madonną" z 1983 roku. Występowała między innymi w serialu kostiumowym "Przyłbice i kaptury", w "Dziewczętach z Nowolipek", komedii "Och, Karol", serialach telewizyjnych "Tulipan" i "W labiryncie". Ostatnio występowała w serialach "Głęboka woda", "Barwy szczęścia", "Prawo Agaty" i "Hotel 52".

Teatr w Nysie

Pierwsze informacje o budynku teatralnym przy ul. Wałowej pochodzą jeszcze sprzed 1823 roku. W latach 1851-1852 na tym samym miejscu władze miejskie wybudowały nowoczesny i duży budynek teatralny, wyposażony w ruchomą scenę i 800 miejsc dla widowni na parterze i balkonach. Od tego czasu teatr utrzymywał stały zespół, a po 1918 roku dodatkowo kilkunastoosobową orkiestrę. Wtedy też poszerzono repertuar o regularnie wystawiane opery i operetki. Po 1945 roku nyski teatr nigdy nie wrócił do świetności.

Krzysztof Strauchmann
Nowa Trybina Opolska
18 kwietnia 2015
Portrety
Marta Klubowicz

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...