Czy mewa jest w formie?

"Mewa" - reż. Gabriel Gietzky - Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach - 15. Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje

Teatr to rutyniarstwo i anachronizm - z obłędem w oczach próbuje przekonać widzów Konstanty, młody artysta, którego życie determinuje postulat nieustannego poszukiwania nowych form wyrazu. Tych nowych form szukał też reżyser Gabriel Gietzky, którego "Mewa" w Teatrze Śląskim może budzić mieszane uczucia.

Aktorzy są trochę stąd, trochę z Czechowa, a granica między sceną i widownią zaciera się już od pierwszych minut: artyści Teatru Śląskiego, jeszcze pod swoimi prawdziwymi nazwiskami, rozsiadają się wygodnie wśród ludzi i na froncie sceny. Do premiery swego nowatorskiego dzieła w nerwach szykuje się Kostek (Bartłomiej Błaszczyński), syn scenicznej diwy Iriny (Anna Kadulska). Znana aktorka, reprezentująca "tamten" teatr, z pobłażaniem traktuje artystyczne dziwactwa syna, rechocząc radośnie niepewnym krokiem przechadza się na pierwszym planie, gdy w głębi sceny z emocji wariuje marząca o wielkiej scenicznej sławie Nina (Karina Grabowska). I może większy entuzjazm znudzonych mieszczuchów wzbudziłyby te starania, gdyby nie obecność Prawdziwego Artysty w osobie Borysa Trigorina (Dariusz Chojnacki).

Pisarz, jak na artystę przystało niestarannie owinięty szaliczkiem, równolegle budzi zainteresowanie Niny i żywą niechęć Konstantego. Rzecz się komplikuje, bo przecież w Ninę platonicznie zapatrzony jest stary Sorin (Roman Michalski), a w Kostka - nieprzerwanie załamana Masza (Ewa Kutynia). Niespecjalnie reagują na pisarza dystyngowany, spokojny lekarz Dorn (Andrzej Dopierała) i dotknięty nieustającym finansowym kryzysem nauczyciel Miedwiedienko (Zbigniew Wróbel). Poznając ich losy można dość do wniosku, że wszyscy z galerii osobliwości Czechowa mają prawo czuć rozczarowanie życiem: jeśli nie zawodowym, to twórczym albo osobistym lub co gorsza - na wszystkich tych polach.

Gabriel Gietzky robi wszystko, by na w gruncie rzeczy niespecjalnie skomplikowaną historię znad jeziora nałożyć metateatralną rzeczywistość: młodzieży niełatwo przedrzeć się ze swoimi przekonaniami w poukładany dojrzały świat, więc awangarda raz po raz boleśnie wali głową w mur porządku i stagnacji. Na nic oglądany w krzywym zwierciadle brutalizm, na nic krzyki i targanie ksiąg, na nic wreszcie wszystkie te zabiegi, od których roi się we współczesnym teatrze. O ile część z nich, podniesiona do rangi groteski, jest w stanie pokazać walkę o nowe formy dla teatru, o tyle nagromadzenie tych środków niepotrzebnie przygniata, kołuje i trochę rozczarowuje: po przerwie zmniejszyła się średnia liczba widzów na metr kwadratowy widowni, zresztą też nie wszyscy wytrwali do przerwy. Nie ma w tym żadnej winy aktorów Teatru Śląskiego, którzy powierzone im zadania wykonali nie "przyjemnie i błyskotliwie", a po prostu bardzo solidnie. Na pewno broni się też z wyobraźnią zaprojektowana scenografia Marii Kanigowskiej. Bronią się też pojedyncze sceny, jak ta ze zmarzniętymi bohaterami na zasypanej śniegiem ławce, gdy gwiazda estrady w sukni z cekinami z pełnego playbacku wykonuje włoską pieśń o pięknie teatru. W pamięci pozostaje świst towarzyszący zarzucaniu absurdalnie potężnej wędki czy sunący się majestatycznie w czerwonej kreacji Kostek.

Jest w "Mewie" świadoma zabawa formą, jest woda, są multimedia, jest wyjście do widza, jest naprawdę dobre aktorstwo i tak momentami potrzebne przymrużenie oka. Spektaklowi brakuje jednak płynności i dynamiki, która pomogłaby uniknąć dłużyzn: terminologiczny artystyczny bełkot, opis aktu twórczego Borysa czy powrót Niny to sceny, które mocniej skondensowane robiłyby znacznie większe wrażenie. Katowicka "Mewa" jest dowodem na to, że szukaniem nowych form też można popaść w rutynę, a samo szukanie może okazać się za mało skuteczne, by zabłysnąć na tegorocznych Interpretacjach.Teatr to rutyniarstwo i anachronizm - z obłędem w oczach próbuje przekonać widzów Konstanty, młody artysta, którego życie determinuje postulat nieustannego poszukiwania nowych form wyrazu. Tych nowych form szukał też reżyser Gabriel Gietzky, którego "Mewa" w Teatrze Śląskim może budzić mieszane uczucia.

Aktorzy są trochę stąd, trochę z Czechowa, a granica między sceną i widownią zaciera się już od pierwszych minut: artyści Teatru Śląskiego, jeszcze pod swoimi prawdziwymi nazwiskami, rozsiadają się wygodnie wśród ludzi i na froncie sceny. Do premiery swego nowatorskiego dzieła w nerwach szykuje się Kostek (Bartłomiej Błaszczyński), syn scenicznej diwy Iriny (Anna Kadulska). Znana aktorka, reprezentująca "tamten" teatr, z pobłażaniem traktuje artystyczne dziwactwa syna, rechocząc radośnie niepewnym krokiem przechadza się na pierwszym planie, gdy w głębi sceny z emocji wariuje marząca o wielkiej scenicznej sławie Nina (Karina Grabowska). I może większy entuzjazm znudzonych mieszczuchów wzbudziłyby te starania, gdyby nie obecność Prawdziwego Artysty w osobie Borysa Trigorina (Dariusz Chojnacki).

Pisarz, jak na artystę przystało niestarannie owinięty szaliczkiem, równolegle budzi zainteresowanie Niny i żywą niechęć Konstantego. Rzecz się komplikuje, bo przecież w Ninę platonicznie zapatrzony jest stary Sorin (Roman Michalski), a w Kostka - nieprzerwanie załamana Masza (Ewa Kutynia). Niespecjalnie reagują na pisarza dystyngowany, spokojny lekarz Dorn (Andrzej Dopierała) i dotknięty nieustającym finansowym kryzysem nauczyciel Miedwiedienko (Zbigniew Wróbel). Poznając ich losy można dość do wniosku, że wszyscy z galerii osobliwości Czechowa mają prawo czuć rozczarowanie życiem: jeśli nie zawodowym, to twórczym albo osobistym lub co gorsza - na wszystkich tych polach.

Gabriel Gietzky robi wszystko, by na w gruncie rzeczy niespecjalnie skomplikowaną historię znad jeziora nałożyć metateatralną rzeczywistość: młodzieży niełatwo przedrzeć się ze swoimi przekonaniami w poukładany dojrzały świat, więc awangarda raz po raz boleśnie wali głową w mur porządku i stagnacji. Na nic oglądany w krzywym zwierciadle brutalizm, na nic krzyki i targanie ksiąg, na nic wreszcie wszystkie te zabiegi, od których roi się we współczesnym teatrze. O ile część z nich, podniesiona do rangi groteski, jest w stanie pokazać walkę o nowe formy dla teatru, o tyle nagromadzenie tych środków niepotrzebnie przygniata, kołuje i trochę rozczarowuje: po przerwie zmniejszyła się średnia liczba widzów na metr kwadratowy widowni, zresztą też nie wszyscy wytrwali do przerwy. Nie ma w tym żadnej winy aktorów Teatru Śląskiego, którzy powierzone im zadania wykonali nie "przyjemnie i błyskotliwie", a po prostu bardzo solidnie. Na pewno broni się też z wyobraźnią zaprojektowana scenografia Marii Kanigowskiej. Bronią się też pojedyncze sceny, jak ta ze zmarzniętymi bohaterami na zasypanej śniegiem ławce, gdy gwiazda estrady w sukni z cekinami z pełnego playbacku wykonuje włoską pieśń o pięknie teatru. W pamięci pozostaje świst towarzyszący zarzucaniu absurdalnie potężnej wędki czy sunący się majestatycznie w czerwonej kreacji Kostek.

Jest w "Mewie" świadoma zabawa formą, jest woda, są multimedia, jest wyjście do widza, jest naprawdę dobre aktorstwo i tak momentami potrzebne przymrużenie oka. Spektaklowi brakuje jednak płynności i dynamiki, która pomogłaby uniknąć dłużyzn: terminologiczny artystyczny bełkot, opis aktu twórczego Borysa czy powrót Niny to sceny, które mocniej skondensowane robiłyby znacznie większe wrażenie. Katowicka "Mewa" jest dowodem na to, że szukaniem nowych form też można popaść w rutynę, a samo szukanie może okazać się za mało skuteczne, by zabłysnąć na tegorocznych Interpretacjach.

Julia Korus
Teatr dla Was
14 marca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...