Czy można zabić trupa?
"Kto się boi Virginii Woolf?" - reż. Grzegorz Wiśniewski - Teatr Wybrzeże w GdańskuPrzełomowe dla Ameryki lat sześćdziesiątych dzięki ekranizacji Mike Nicholsa dzieło Edwarda Albee'ego, obalające nałożone zakazy w teatrze i filmie odnośnie słownictwa, zachowań oraz dopuszczalnych wątków (Kodeks Haysa), pokazywało dobitnie tłumione emocje ludzi, którzy nie poradzili sobie ze swoimi światami.
Dramaturg nie oszczędził nikogo, nikomu nie dał nadziei, nikogo nie wsparł żadną moralnością ani ideologią mogącą wytrzymać katastrofalną konfrontację. Grzegorz Wiśniewski, pięćdziesiąt lat po polskiej prapremierze "Kto się boi Virginii Woolf?" - w Teatrze Wybrzeże zresztą, do czego nawiązuje wykorzystanie pracy Franciszka Starowieyskiego w plakacie - pokazał tamże kolejną wersję obnażenia ludzkiej niemocy, prowokowanej oceną przeszłości, zażenowaniem sobą oraz "animacją" alkoholową.
Ludzie stronią od trudnych sytuacji międzyludzkich, w których przydarza im się znaleźć przypadkowo. Najczęściej chcą uspokoić kłócących, mimo pewnej beznadziejności, jaka uwidacznia się im podczas publicznej wymiany zdań skonfliktowanych. Bohaterowie Albee'ego, zaproszeni Honey oraz Nick, początkowo próbują zdystansować się do potyczek słownych gospodarzy, z czasem jednak wplątani w grę tych ostatnich, pozwalają, aby ich osobista wojna również doszła do głosu. Widz zostaje wplątany w powierzchowne i głębinowe wynaturzenia emocji, egoistyczne wyobrażenia i rany czworga postaci. Prym wiedzie Marta, dla której nie ma już żadnych granic, nawet w zadawaniu jej samej cierpienia. Gra, jaką prowadzi z mężem, to pozbawiona skrupułów rzeź na otwartym organizmie, kiedy wiadomo już, że pacjent jest zarażony zgnilizną. Marta pozwoliła sobie na wygodną egzystencję, z ustaloną hierarchią - jest agresorem, obscenicznie destrukcyjną kobietą, córką rektora i żoną rektora niedoszłego. Mąż George wydaje się mieć mniej inwencji niszczycielskich, najczęściej dostosowuje się do prymitywnego poziomu żony, choć z wrodzonymi umiejętnościami odszyfrowuje motywy i skutki działań innych. Ma analityczny umysł, co jednak nie uwalnia go od szaleńczej złości i cynizmu. Honey i Nick, początkowo utrzymując pozory racji wspólnych, stopniowo i skutecznie oddalają się od siebie; Nick do tego stopnia, że zdradza własną żonę z gospodynią. Konstrukcja psychologiczna zaproszonych gości jest "o niebo" łatwiejsza, współcześnie bliższa powszechnej interesowności/koniunkturalności.
Sceniczna transmisja nienawiści mogłaby nie skończyć się nigdy, gdyby nie powracający w sztuce motyw syna. Początkowo widzowi może się zdawać, że "ratunkowy" syn stanowić może jakiś piękny rozdział w życiu udręczonych sobą ludzi. Nic takiego nie następuje. Syn to wytrych, zamiennik, trwały bodziec, aby choć przez chwilę nie być dla siebie jak diaboliczne monstra. Synowskie tropy w sztuce nieustannie są mylone, raz jest on ofiarą przemocy matki, innym razem homoseksualistą, zdaje się zresztą istnieć jedynie poprzez pognębienie i upodlenie rodziców. Ostatecznie syna ocala pamięć frustratów. Im przeznaczone jest piekło.
W gdańskiej inscenizacji postaci tarzają się w bagnie swoich małości, jednak nie toną. Jest brzydota, ale w większości kontrolowana, "estetyzująca" - niemal jak u Woody'ego Allena. Zabrakło u Grzegorza Wiśniewskiego ohydy, zbrukania, rodzaju najgorszego poniżenia, aby sztuka przejęła. Tempo niektórych scen zostało tak spowolnione, że widz nie odczuwał tego jako oddechu, ale próbę wejścia w filozofię konfliktu, co niestety nie wychodziło za każdym razem. Zabrakło lekkości w budowaniu napięcia, dramat nie układał się stopniowo, chyba że zamierzeniem była wewnętrzna wiwisekcja widza, co jak wiadomo może następować w różnym czasie.
Wyśmienicie zagrało troje aktorów. Mistrzowską kreację stworzył Mirosław Baka. Dawno już nie oglądałam go w tak dobrej formie warsztatowej. Zarówno praca nad głosem, jak i nad interpretacją postaci George'a przyniosły zdumiewająco świeże efekty. Widać było, jak Baka bryluje na scenie, że ma przemyślane, dopracowane ruchy, świadomie kreuje sytuacje sceniczne, wchodzi w interakcje. Z przyjemnością oglądałam dojrzałego artystę, który mądrze partnerował dokonującej przekroczenia Dorocie Kolak. Aktorka znakomicie skomponowała postać Marty, czyniąc z niej kobietę o skłonnościach do prostackich zachowań, wulgarną, bezwstydną, pozbawioną złudzeń i szans na miłość. Dominowała na scenie werbalnie, prowokując pozostałe postaci. Pozwoliła sobie na nieprzyzwoite pozy oraz nagość, czym uwiarygodniała bohaterkę, dając jej prawo do żałosnej rozpaczy. Nie zanotowałam jednak między Martą i Georgem chemii nienawiści, żądzy unicestwienia partnera w szczytowej fazie gniewu. Może aktorzy za dobrze się znają?
Z dużą sympatią przyglądałam się Katarzynie Dałek, trudną do rozpoznania dzięki charakteryzacji i stylizacji. Udało się jej naznaczyć postać Honey pewnego rodzaju niefrasobliwością społeczną, naiwnością przypisaną osobom słabszym psychicznie, wybieranym na ofiary. Honey była rozkoszna, słodka, żałosna, bezbronna, niekiedy pozbawiona rozumu.
Muzyka została zepchnięta na margines, niestety była na tyle subtelna, że mijała się z działaniem scenicznym. Barbara Hanicka zaprojektowała "klaustrofobiczną" przestrzeń usypaną z książek pozbawionych tytułów, co mogło wpędzać bohaterów paradoksalnie w poczucie swobody i zamknięcia.
Grzegorz Wiśniewski stworzył spektakl rzetelnie, z doborowymi aktorami, wykorzystując przejmujący tekst amerykańskiego dramaturga. Nie zaufał jednak ani sobie, ani tekstowi, bo nie pokazał szaleństwa nienawiści i pogubienia, nie skonfrontował ich z przestrzenią sceny, pozostawiając jako niedokończony dramat. Zabrakło dojmującego przerażenia wynikającego z autorefleksji porównawczej lub odrzucenia w całości obscenicznego świata wszystkich postaci.